O Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim dowiedziałam się na początku grudnia. Wizja biegania zimą po Karkonoszach wydała mi się bardzo kusząca. Z drugiej strony, ultra zimą to nie przelewki. Po bardzo krótkiej chwili zastanowienia wiedziałam już, że muszę spróbować. Podobne odczucia musiało mieć wielu innych biegaczy, gdyż mimo wymaganej zgody lekarza i innych warunków kwalifikacyjnych, lista startowa zapełniła się błyskawicznie.
Co najważniejsze, ZUK to memoriał Tomka Kowalskiego, ultramaratończyka i himalaisty, a przede wszystkim przesympatycznego, wesołego chłopaka, którego sposób życia stanowił dla wielu osób inspirację do dalszych wyjazdów i stawiania przed sobą wyzwań.
Głównymi organizatorami biegu byli Agnieszka Korpal i Grzegorz Łuczko, którzy na biegach ultra zdarli już pewnie kilka par butów. ZUKa organizowała także Ania Kautz, współwłaścicielka Hostelu Poco Loco. Obecność Rodziców i brata Tomka, a także całej gromady jego przyjaciół, dodała wydarzeniu niesamowitego klimatu.
Organizatorzy włożyli wiele serca w przygotowania. Jeszcze na długo przed startem znaleźli ciekawe sposoby na zachęcenie uczestników do zaznajomienia się z trasą – za zdjęcia z rekonesansu, czy wytropienie ekipy ZUKa na trasie można było wygrać bony do sklepu Natural Born Runners.
Pakiet, który otrzymaliśmy prezentował się imponująco. Organizatorzy zatroszczyli się nie tylko o nasz ubiór, ale także o to, żebyśmy nie opadli z sil, nie zgubili na trasie i odpowiednio zregenerowali po biegu. Techniczna koszulka nie jest rzadkością w pakietach, jednak ta zdecydowanie wyróżniała się jakością.
Już sam moment odbierania pakietów przebiegał w bardzo przyjacielskiej atmosferze, przy kawie i ciachach. Biuro zawodów zostało wybrane w taki sposób, aby zawodnicy mogli ulokować się pod jednym dachem, co dodatkowo sprzyjało integracji.
Wieczorem przed biegiem odbyła się odprawa techniczna i pokaz filmu o Tomku.
Nie ma sensu go opisywać, najlepiej po prostu obejrzeć: http://vimeo.com/75295301
O 4 rano rozpoczęła się kontrola obowiązkowego wyposażenia, a kilka minut przed piątą deptak w Karpaczu przejęli biegacze, migając lampkami jak chmara świetlików. Po szybkim zbiegu po asfalcie, rozpoczęliśmy podejście do Budnik. Na tym etapie nie mogliśmy podziwiać widoków, dopiero zaczynało się przejaśniać i lepiej było się skupić na technicznym zbiegu po kamieniach. Po przekroczeniu strumienia wybiegliśmy na asfalt, więc na drodze do Kowar można było się rozpędzić. Ostatnie 5 km do pierwszego punktu kontrolnego na Przełęczy Okraj upłynęło pod znakiem zdobywania wysokości.
W górnej części szlak był częściowo zlodzony, jednak stwierdziłam, że z wyciąganiem raczków jeszcze trochę poczekam. Biegłam w niewielkiej odległości od Filipa i jego psa Superkomandosa, który doskonale radził sobie w tym terenie. Zastanawiam się, skąd właściwie wzięło się powiedzenie ślizgać się jak pies na lodzie?
Na Przełęczy Okraj byłam dokładnie o 7 rano. Niemalże w biegu „zatankowałam” izotonik i pobiegłam dalej. Było już zupełnie jasno i chociaż doliny przykrywała mgła, nasz cel było widać jak na dłoni. Przyszedł czas na mozolne podchodzenie pod Śnieżkę. Tu podbiegali tylko najlepsi. Obserwatorium zbliżało się powoli, a na szczycie brat Tomka przybił mi piątkę na zachętę. Super!
Zejście ze Śnieżki to etap, przed którym Aga i Grzegorz ostrzegali już na odprawie. Nawet w tak niegościnnym miejscu stali wolontariusze i przestrzegali przed najbardziej oblodzonymi miejscami. Faktycznie, trzymanie się łańcuchów było najlepszą strategią.
Nawet agresywne kolce nie uchroniły jednego z uczestników przed malowniczą glebą. Na szczęście wstał i dziarsko ruszył dalej. Po biegu rozmawiałam z ratownikiem medycznym, który czuwał nad biegaczami w Domu Śląskim – poważniejsze interwencje (poza naklejeniem plastra) nie były konieczne.
Posilona pyszną pomidorową w Domu Śląskim, ruszyłam dalej. Aż do Odrodzenia teren był w miarę płaski, miałam jeszcze sporo sił, więc zaczęłam nieco przyspieszać. Widoki były tak piękne, że często odwracałam się, aby jeszcze przez chwilę podziwiać sylwetkę coraz bardziej oddalającej się Śnieżki. Pac! Nie zauważyłam nierówności na szlaku i wyłożyłam się jak długa. Na szczęście przede mną jeden z fajniejszych momentów – zbieg do Odrodzenia. Biegnę ile sił w nogach, kipiąc endorfinami.
Niedaleko za schroniskiem rozpoczęło się żmudne podejście. Śnieg był miękki i nadtopiony, a ja już mocno zgrzana, ale cóż… trzeba biec dalej. Wyciągnęłam z plecaka przekrój trasy i zdziwiłam się, że jestem już tak daleko. Szkoda, że ten bieg tak szybko mija – pomyślałam sobie. Z drugiej strony wiedziałam, że teraz zacznie się ten trudniejszy dla mnie fragment trasy.
Gdzieś pomiędzy Odrodzeniem a obejściem Wielkiego Szyszaka spotkałam Krzysztofa, którego poznałam dzień wcześniej. Krzysztof zagaja i motywuje do utrzymania tempa. Mógłby pobiec i być na mecie znacznie szybciej, jednak biegnie ze mną, pomimo moich początkowych protestów. Rafał, który wskazywał nam drogę przed Wielkim Szyszakiem wspomniał, że przebiegło dopiero kilka kobiet. Robi nam też takie fajne zdjęcie:
Po tym podejściu przyszedł najtrudniejszy moment na trasie. Brak podbiegów powinien zachęcać do przyspieszenia, jednak zamiast tego pojawiła się pokusa przejścia w marsz. Pomyślałam sobie jednak, że nie po to „grzałam” na Śnieżkę, żeby teraz urządzać sobie spacery. Rozpoczęliśmy zbieg. Widoczność była świetna, Schronisko na Szrenicy widać było jak na dłoni. Tym razem trasa nie prowadziła przez szczyt, ale doskonale pamiętałam, że od Hali Szrenickiej dzieli nas tylko kilka chwil.
Po szybkim posileniu się na punkcie, Agnieszka wskazała nam dalszą drogę. Nigdy nie miałyśmy okazji się poznać, ale od razu przypomniały mi się zdjęcia z azjatyckiego etapu wielkiej podróży Tomka. Zaangażowanie jego rodziny i przyjaciół jest niesamowite, a atmosfera tego biegu jest po prostu niepowtarzalna.
Odbiliśmy na zielony szlak, prowadzący już na Polanę Jakuszycką. Trzeba było zachować czujność, ponieważ na szlaku znajdowały się liczne kładki i nierówności, których lepiej się było wystrzegać. Dość szybko dotarliśmy do Jakuszyc. Pomimo zmęczenia, cieszyłam się tymi ostatnimi momentami biegu. Po 6 godzinach i 35 minutach wspólnie przekroczyliśmy metę.
Wieczorem czekał na nas dalszy ciąg atrakcji. W planie była dekoracja, integracja, pokaz krótkiego filmiku ze zdobywania Biegowej Korony Gór Polskich (http://vimeo.com/75300568) i koncert.
To wszystko sprawiło, że nikt nie myślał o bolących nogach, a zabawa trwała w najlepsze.
ZUK zorganizowany był na najwyższym poziomie w każdym, najmniejszym nawet detalu. Atmosfera życzliwości spowodowała, że nie tylko dla mnie, ale i dla wielu biegaczy był to najlepszy bieg, w którym brali udział. Dzięki, że tradycyjnie daliście nam możliwość odwalenia „dobrej, niesamowitej, nikomu niepotrzebnej roboty” i spełniliście biegowe marzenie wielu z nas!
Fot. R. Szewczyk, G.Lisowski, M.Dudek, P.Dymus
Relacja: Kasia Wachowska
Relacja Telewizji BeskidTV:
Super wyścigi, super pogoda, super organizacja!