Wszystko na opak, czyli cuda się zdarzają

Już 8 września o 3:00 w Krynicy rozpoczyna się Bieg 7 Dolin.
Bieg ten (także z racji nie spotykanie wysokich w naszym kraju nagród finansowych) przyciągnął całe grono najlepszych Polskich i nie tylko górskich ultrasów.
Przypominamy wam relację Piotrka Dąbrowskiego – Pita z jego zeszłorocznych zmagań.

Jednocześnie proponujemy wam zabawę w typowanie nazwiska i czasu zwycięzcy B7D 2012.
Dla osoby która wytypuje nazwisko zwycięzcy i podda najbardziej zbliżony jego czas – nagroda niespodzianka …
Swoje typy wpisujcie w komentarzu.
Możecie składać swe propozycje do godziny startu.
Oczywiście jedna osoba może oddać tylko jeden głos na swego faworyta i przewidywany czas.
Zapraszamy do zabawy i lektury Piotra:

—————————————————————————————————————-

Na wspomnienia nigdy nie jest za późno. Zwłaszcza te pozytywne w swym finale.

Zapraszamy na obszerną relację Piotra Dąbrowskiego – Pita ze 100 kilometrowego Biegu Siedmiu Dolin. Lektura obowiązkowa dla tych którzy chcą się zmierzyć w nadchodzącym roku z górskim ultradystansem.

Wszystko na opak, czyli cuda się zdarzają,
czyli jak ukończyłem, choć ukończyć nie miałem prawa,
czyli pożegnanie z Ultra (?),
czyli relacja z Biegu Siedmiu Dolin.

 

Zdarza się Wam, powiedzieć „jestem wykończony”? Pewnie tak, bo komu się nie zdarza? Sam tak mówiłem nie raz, a trochę długich zabaw mam za sobą. Zaliczyłem nieco ścian, kryzysów, zgonów, jechania na oparach, ale tym razem zrobiłem w tej dziedzinie spory postęp.

Bieg 7Dolin, to bieg na 100km odbywający się w ramach Festiwalu Biegowego Forum Ekonomicznego w Krynicy Zdroju i słusznie jest uznawany za najtrudniejszy w Polsce, bo trasa z 4480m podbiegów i zbiegów łatwa nie jest.

Zapisałem się niemal rok wcześniej, ale niestety nie był to rok poświęcony na trening, bo zmiany w stawie biodrowym praktycznie uniemożliwiają mi od kilku lat swobodne bieganie, za to obficie darzą bólem i ograniczeniem zakresu ruchu. Nie jest to kontuzja biegowa, lecz schorzenie o niesprecyzowanej genezie i zaleca się w nim ruch, obniżenie wagi ciała i rozciąganie. Wspominam o tym by czytelnik nie pomyślał, że po pierwsze to sport mi zniszczył zdrowie i po drugie, że skrajnie nieodpowiedzialnie startuję z kontuzją.
Skoro ruch jest zalecany, a mi potrzebny jak powietrze, no to się postanowiłem poruszać na zawodach. Cały mój tegoroczny trening biegowy, razem ze startami i bieganiem na biegówkach w zimie to 230km. Trochę to odbiega od 500km miesięcznych objętości treningowych. Mam za to wyjeżdżone na rowerze ponad 4000km, ale w zdecydowanej większości są to dojazdy do i z pracy – 15km, czyli „treningi” trwające 30-40minut, z punktu widzenia teorii o budowaniu wytrzymałości, kompletnie bez znaczenia. Ale zawsze dobrze sobie radziłem w górach, na podejściach prawie wszyscy idą, a ja to robię szybko, zbiegać lubię – tu liczą się mocne mięśnie czworogłowe do amortyzacji, a rower, choć nie zastępuje biegania, jest niezłym przygotowanie właśnie do gór.

Decyzja zapadła dawno, więc nie pękam, ale zamiast robić klasyczny BPS, dietę itp. to biorę rower i z pomocą pociągu docieram tydzień przed właściwymi zawodami, do Brennej, gdzie będą zawody w dogtrekkingu czyli marszobiegu na orientację, z psem, na dystansach ok. 25km lub ok. 50km. W zeszłym roku startowałem w zawodach z cyklu Pucharu Polski w Dogtrekkingu, w tym sezonie terminy nie pasowały, ale chciałem spotkać znajomych, więc nie zamierzam startować za to będę fotografem biegając z aparatem po trasie. Atmosfera na takich zawodach jest połączeniem rywalizacji sportowej i rekreacji z psem na łonie przyrody. Startuje się indywidualnie lub w klasyfikacji rodzinnej. Zabawa w Polsce dość nowa, a godna polecenia, wcale nie tylko posiadaczom psów ras pociągowych. Tu biegają razem maleńkie kundelki, mocne malamuty, pokojowe labradory a w tych zawodach wygrał seter irlandzki.

Następny punkt mojego BPS to Tatry. Z przyjaciółmi wędrujemy kilka dni bazując w Pięciu Stawach. Trudno uznać to za wypoczynkowy etap kompensacji, bo to góry,  atmosfera w schronisku skłania do snucia górskich opowieści, słynnej szarlotce z Pięciu Stawów trudno się oprzeć a do niej najlepiej pasuje grzane wino, no i spanie na podłodze pośród chrapiących współspaczy jest zaledwie namiastką spania. Ale góry zawsze napełniały mnie energią, taką duchową a nie glikogenową, a w Ultra to często psyche decyduje bardziej niż fizyczne przygotowanie. Kilkanaście lat temu przyjechałem tu też przed startem w moim pierwszym maratonie.

W czwartek opuszczamy Tatry, ale przekonuję Magdę i Pawła, że zamiast najkrótszą i prostą drogą przez  Roztokę, pójdziemy przez Krzyżne, Rówień Waksmundzką, Gęsią Szyję do Małego Cichego gdzie zostały samochody. Trochę się opierają, bo pogoda deszczowo chmurna, ale udaje mi się ich przekonać, choć to ja powinienem już oszczędzać nogi na sobotni bieg. Gdy wychodzimy ze schroniska, szczyty Orlej Perci toną we mgle, wiatr chłodzi, ale dopiero za przełęczą Krzyżne robi się naprawdę zimno, bo zaczyna padać snieg! Potem w Krynicy niektórzy znajomi nie chcą nam w ten śnieg uwierzyć, ale jesień już blisko i wysoko w górach daje o sobie znać. Postrzępione granie Buczynowej Turni i Granatów wyłaniają się z chmur, klimaty jak u Tolkiena, ślisko, ręce marzną, a za nami idzie dwóch chłopaków: jeden w sandałach, drugi w pepegach i ze śpiewem na ustach! Kilka razy lata nad nami śmigło TOPRu, okazało się, że ściągali z okolic  Świnicy turystkę ze złamaną nogą w kostce i jeszcze „turystę” z ponad 3 promile alkoholu we krwi. Jeszcze z Gęsiej Szyji ostatnie widoki na góry i już lasem do Małego Cichego.

Wieczorny przejazd do Krynicy i mogę myśleć tylko o biegu. I tak naprawdę to pierwszy raz poważnie liczę się z możliwością nieukończenia go. Patrząc realnie to nie powinienem mieć szans: znikome wybieganie, totalny brak długich treningów, ból biodra, okres przedstartowy bez wypoczynku, bez diety, zamierzam biec z kijkami, a nigdy ich nie stosowałem w bieganiu, ale wierzę, że się może udać.

Zawody. Nocy nie było bo jak wreszcie sobie przygotowałem wszystko i ustawiłem budzenie to telefon radośnie odpisał, że do alarmu zostało 1h55, a mi i tak się z nadmiaru emocji nie udało zasnąć.

Po 2 w nocy pogoda super, chłodno ale nie tak zimno jakby mogło być, nie pada, więc startuję od razu na lekko, w koszulce i krótkich spodniach, na głowie tylko czołówka a bandany, które mają wchłaniać pot, wrzucam do worka na pierwszy przepak. Na trasię będzie 6 punktów żywieniowych w tym 3 tzw przepaki, na które można zostawić worek ze swoimi rzeczam: w Rytrze (33km), Piwnicznej (64km) i Wierchomli (79km). Do każdego worka wrzucam bułkę z serem, wiem, że na ultra zawsze mam już dość słodkiego, batoniki, butle z napojem do camelbacka, puszke napoju energetycznego, jakieś skarpetki, koszulki do ewentualnego przebrania, w ostatni worek zapasowy komplet baterii do czołówki a nawet drugi akumulator do aparatu bo nie potrafię biec w górach bez aparatu, nawet Rzeźnika dawno temu biegłem z ciężką, analogową jeszcze, lustrzanką.

3.00 ruszamy przez uśpioną Krynicę, kijki jeszcze w plecaku bo płasko i tłok. Trasa świetnie zabezpieczona, na zakrętach w mieście zawsze ktoś kieruje, a dalej mrok, majaczące w czołówkach znaki szlaków na drzewach, zwisające kawałki taśmy wyznaczające trasę i migające w świetle czołówki odblaskowe elementy strojów biegaczy. Wczoraj po odprawie tłumaczyliśmy któremuś z biegaczy jak wyglądają oznaczenia szlaków, bo jak powiedział: nigdy nie był w górach! A zdecydował się na ten bieg! Fajnie, bawi mnie taka fantazja. Od początku staram się iść jak jest pod górę nawet gdy mógłbym jeszcze podbiec, bo wiem ile mnie czeka kilometrów. Cieszę się tym, że zaczyna się przygoda, że jestem w ruchu, że jest noc, że obok są inni podobnie narwani. Wspinamy się na Jaworzynę i dalej na Runek, zbiegi w ciemnościach, często po wilgotnej trawie i kamieniach bywają ryzykowne, wiele osób odpuszcza nie chcąc pechowo przegrać na samym początku.

Pierwszy punkt na Hali Łabowskiej, 22km, wlewam napój do camelbacka bo ruszyłem nawodniony i z prawie pustym zbiornikiem, garść rodzynków, zdjęcie, filmik i raźno w drogę.

Powoli świta, mało spektakularnie, ot wąski pasek różowości u podstawy chmur i to najchłodniejszy moment dnia. Czuję się świetnie, tylko czasem na zbiegach w ciemności zdarzał się ostry ból w chorym biodrze.

Pofałdowany grzbiet przechodzi w solidny zbieg do Rytra. Kijki zdają egzamin z wytrzymałości bo wykorzystuję je inaczej niż wszyscy których dziś spotkałem i spotkam jeszcze na trasie. Na podejściu pracuję rękami równolegle, a nie przemiennie jak w nordicwalking, dzięki temu mam znacznie spokojniejszy rytm pracy rąk, na jedno odepchnięcie robię kilka kroków, nie ma tyle machania rękami i oparcie jest symetryczne. Na zbiegu też równolegle, asekurująco łapię teren przed sobą, ale jak się da to robię na nich skoki jak na tyczce, ponad 2 metrowy sus w dół, odbicie i kolejny skok. Wymaga to koncentracji ale oszczędza nogi a daje prędkość.

W Rytrze końcówka do przepaku to finiszowe dwa kilometry Maratonu Vyszehradzkiego, pamiętam ten podbieg na którym wielu straciło sporo miejsc, a teraz to łagodnie wznosząca się ulica. Mieszkańcy pozdrawiają i za chwilę wita mnie ekipa przepaku, dostaję worek z rzeczami i na zielonej wykładzinie przeorganizowuję plecak.

Wpadają znajomi biegacze z Galerii. Miałem zadzwonić do przyjaciół, że dotarłem ale jest tak wcześnie, że piszę smsa by ich nie budzić. Bułka w dłoń i ruszam na najdłuższe podejście do Przechyby i najwyższego szczytu Beskidu Sądeckiego – Radziejowej (1262). Bułka na podejściu potrafi udusić!
Inaczej niż większość zawodników, najmniej komfortowo czuję się na grzbietowych odcinkach, gdzie teren nadaje się do biegu, ale brak treningu sprawia, że bieganie jest dla mnie ciut nienaturalne, wolę jak trasa jest w góre lub w dół, a dokładniej to wolę to w tym momencie biegu.
Na Przechybie ratownicy organizują zwiezienie kogoś, pytam czy jakaś kontuzja ale tylko zasłabnięcie. Biorę przygotowaną  przez organizatorów wielką bułkę z jajkiem, szynką, pomidorem i walczę z nią idąc.

Najczęściej biegnę sam, czasem kogoś doganiam, albo odwrotnie i jakiś czas poruszamy się razem, niektórzy narzekają na kolana czy łydkę a to dopiero zbliża się półmetek. 50 kilometr wypada w okolicach Radziejowej, no teraz niby meta już bliżej niż start, ale to tylko w kilometrach, bo w godzinach bywa inaczej. Im bliżej Piwnicznej, tym zbieg robi się bardziej stromy i najczęściej prowadzi po betonowych płytach z dziurami. Trochę to daje w kość, bo nie używam kijków, jak uwięzną w dziurach można stracić kijek, albo zaliczyć wywrotkę. Tu jest chyba jedyny moment gdy można zgubić trasę: jak się biegnie patrząc pod nogi, można przeoczyć, że trasa schodzi z drogi na ścieżkę. Wołam jednego biegacza przede mną, który minął ten legalny skrót. A jak znów wybiegam z tego odcinka na drogę z płyt to tłumaczę innemu zdziwionemu biegaczowi, że to ja biegłem prawidłowo.

Kawałek po mieście i wreszcie jest punkt na 65km. Czuje się świetnie, czas nadspodziewanie dobry, uda tylko trochę dają o sobie znać. Dzwonię do Magdy i trochę nam się wszystko plącze, bo ja radośnie melduję, że jestem w Szczawnicy, a za to Magda mówi, że Paweł idzie do Rytra i może się spotkamy, przekonuję, że już byłem w Rytrze i nie planuję tam wracać, ale Magda się upiera, że jednak moja trasa wiedzie przez Rytro?! Po chwili biegacz siedzący obok poprawia moją Szczawnicę na Piwniczną a Magda Rytro na Runek i wszystko zaczyna się zgadzać. Wydaje się, że faktycznie zanosi się na super czas, ale to jednak kawał do mety i to teraz z aż 4 górkami po drodze. Potem Magda moje relacje przekazuje do kibicujących w Warszawie moich rodziców. Zjadam drugą bułkę z serem, tankuję napój do camelbacka i spokojnie idę na kolejną górkę.

I już na zbiegu do Łomnicy zaczyna się dla mnie prawdziwe ultra. Nagle odcina mi prąd! Zupełnie jakby mi ktoś wyciągnął wtyczkę. W Łomnicy równy asfalt, leciutko w dół, idealny do biegu, a ja nie mogę się zmusić do przebierania nogami, tempo na płaskim(!) spada chyba do 2km na godzinę? Coś jest nie tak z fizjologią. Nie sądzę bym dostarczał za mało pożywienia, bo cały czas piję vitargo, zjadam bułki, ale może zabrakło jakiegoś składnika, może coś z elektrolitów, albo nieprzygotowany do długich wysiłków organizm się zbuntował i ogłosił strajk, albo ładuję w siebie za dużo tych węglowodanów, choć vitargo rozcieńczone bardziej niż w zaleceniach.

Na kolejną górkę ledwo się wspinam, mijają mnie inni, zmuszam się do picia, ale słodkie nie smakuje, a nie mam czystej wody, wierzę, że ten kryzys minie, bo to tak bywa, że jak spadnie tempo to organizm dochodzi powoli do siebie i zaczyna funkcjonować w miarę poprawnie. Ale wiem, że jeszcze daleko do mety, zapas czasu spory ale może nie wystarczyć, gdybym na przykład padł i leżał gdzieś bezsilny. Na szczęście pogoda idealna, ani przez chwilę nie wychodzi słońce, bo jak tylko robi się ciut cieplej czuję jak sił ubywa. Ale determinacja i wola jest, więc prę dalej. Jakiś paskudny zbieg po drodze typu rynna wypełnionej wielkimi kamieniami wszelkich kształtów. Stawy wyginają się niebezpiecznie ale dają radę.
Wreszcie jestem w Wierchomli i jak się dzielimy wrażeniami: jest właśnie tak, że meta coraz dalej. Taki mały paradoks: przez ostatnią godzinę, dwie zbliżałem się do mety i kilometrów do niej ubyło ale czuję, że dzieli mnie od niej więcej godzin niż poprzednio. Z Wierchomli kolejny telefon do Magdy, tym razem znacznie mniej optymistyczna relacja. Wspierają mnie z Pawłem, ale chyba silniej do mnie przemawia widoczny opodal stok narciarski. To diabelski pomysł organizatora Marka Tokarczyka by w końcowej części „zagęścić górki” i jeszcze zaplanować podejście i zejście z Jaworzynki najbardziej stromymi stokami wprost pod kolejkami linowymi.
Ruszam na golgotę. Wspinam się widząc przed sobą innych zawodników, często nawet nie mogę postawić całej stopy na stoku tylko wspierając się kijkami stawiam ledwo palce stóp. A stok nie chce się skończyć, widoczne przede mną odcinki mniej strome dają nadzieję na chwilę ulgi ale jak do nich dojdę żadnej ulgi nie czuję. Odpoczywam leżąc na trawie, lub wsparty na skrzyżowanych kijkach. Oj nie często mi się zdarza czuć tak kompletną niemoc, tak jakbym stracił kontrolę nad swoimi nogami i całą resztą mięśni, jakbym się poruszał w gęstej mazi. Masakra! Nagrywam jeszcze ostatni filmik, gdzie mówię jak mi ciężko. Mocna pamiątka, bo jednak wrażenia się zacierają szczególnie, że kontaktuję ciut słabiej, a potem w domu, jak go oglądam, sam jestem zdziwiony swoim stanem. Na górze zalegam na ławeczce przy kolejnym wyciągu, ale dość szybko wygania mnie zimno, jestem mokry, wiatr chłodzi a normalnie zahartowany organizm w obecnym stanie traci tolerancję na zimno. Z ostatniego przepaku nie zabrałem nic do przebrania i teraz żałuję, bo jeśli będę się wlókł tak mniej więcej do końca limitu to ciepło nie będzie.
Idę grzbietem, dogania mnie grupka zawodników i razem staczamy się, tym razem pod wyciągiem w dół. Ale nie jest fajnie bo tu jest sypki piarg, nawet z kijkami mam problem z utrzymaniem równowagi i często zjeżdżam ryzykownie, ale udaje się nie przewrócić. Chciałbym zobaczyć jak tu biegli najszybsi? Na dole pomiar czasu, bo to najbardziej wysunięty punkt trasy i ewentualna możliwość skrócenia jej. Zaczyna się ostatnie podejście, długie, choć bardzo łagodne wędrowanie do ostatniego punktu przy Bacówce nad Wierchomlą i potem jeszcze kawałek na szczyt Runka, na którym byłem już o świcie. Dłuży mi się bardzo, nachylenie takie, że powinno się biec ale próby biegu, które robię są króciutkie. Ekipa z którą zbiegałem oddala się powoli. Z przeciwka idzie duża grupa turystów i klaszczą, pozdrawiają, gratulują. Jest miło… przez chwilę. Przez chwilę, bo zaraz potem trafiam na drogowskaz: Bacówka 3,2km! A ja już sobie liczyłem, że jest mniej niż 2km. Bardzo duży zawód. Czuje się rozżalony tym faktem i zupełnie nie dociera do mnie absurdalność tego, że na trasie 100km to iż chwilowy cel jest o 1,5km dalej niż sądziłem sprawia mi taki zawód! Ale sa wreszcie i miłe drogowskazy: Bacówka 10 minut! a po 5 metrach Bacówka 5 minut!

Jestem na ostatnim punkcie, zostało 12km i 4 godziny w zapasie, niby pewne ukończenie, ale jak biorę butelkę z wodą i siadam na leżącym pniu, to dostaję mocnych zawrotów głowy, czarne koła fruwają przed oczami, a po każdym łyku walczę z wymiotami, więc tej pewności, że dotrę jednak nie mam. Dzwonię do Magdy, czuję, że jest nieco przerażona moim tonem, w tle Paweł woła, że to spacerkiem 2,5godziny, mówię cicho, żeby mnie ktoś nie zdjął z trasy przed metą. Będę szedł ale nie zaraz. Zapomniałem powiedzieć by już tej rozmowy Magda nie relacjonowała moim rodzicom, ale sama się domyśliła. Tata i tak się zorientował, że tempo mi spadło, czyli nie jest lekko. Jak kończę rozmowę to prawie tuż przede mną przechodzi Janek, ale nie mam siły do niego zawołać, a On mnie nie zauważa. Podziwiam, że Janek łapie herbatę, bułkę i bez zatrzymania rusza pod górę! Wylewam z camelbaka resztę vitargo, bo już mi i tak nie wchodzi i wlewam wodę. Niby już zostało tylko 12km i mógłbym iść bez wody, ale na wszelki wypadek wolę jednak mieć. Idę do schroniska poszukać toalety…oczywiście jest na samym dole po schodach.

Spędzam na punkcie prawie pół godziny i w drogę. Działa już bliskość mety, strasznie chcę już dojść i poprosić o taksówkę, na kwaterę. Jeszcze jakieś resztki nie zajechanego mózgu podpowiadają, że muszę się pośpieszyć, bo jak tak długo Magda z Pawłem będą na mnie czekać, racząc się piwem, to mogą być na mecie w stanie równie trudnym do poruszania się jak ja.

Szczyt Runka i coś nie chce się zrobić w dół, co rusz jeszcze jakieś irytujące podejście. Zapada zmrok i muszę znów wspierać się czołówką, zastanawiam się czy na pewno idę dobrze, choć trasa oznakowana taśmami doskonale, ale może jednak nie ściągnięto taśm z porannego odcinka i idę naokoło? Słyszę już dźwięki z mety, widzę światła Krynicy i wreszcie wąska ścieżka wzdłuż płotu i… wypadam wprost na moją kwaterę w Krynicy. Jeszcze kawałek ulicami i wbiegam w szpaler do mety.
Dobrze mi, dotarłem, pokonałem siebie wbrew wszystkiemu. Magda i Paweł wołają tuż przed metą, zatrzymuję się, pozuję do zdjęcia z kijkami w górze, ale mój aparat w rękach Pawła wariuje i nie chce zrobić zdjęcia, kombinujemy, ale nic z tego. Trudno, biegnę na metę, dostaję medal i tu wreszcie udaje się zrobić fotę. Czas 16h44min. Jeszcze był zapas do limitu. Miejsce 140.

Siadam za metą i oświadczam, że więcej tu nie pobiegnę. Paweł się śmieje, że jutro mi przejdzie, ale Magda mówi, że raczej nigdy tak nie deklarowałem po zawodach. Tym razem czuję, że to jakby moje pożegnanie z Ultra. To nie jest zabawa dla kogoś kto nie trenuje, a nie zanosi się bym jeszcze kiedykolwiek był w stanie się przygotować – kontuzja biodra nie daje nadziei. Cieszę się bardzo, że jeszcze mi się udało, że mam to za sobą, że był bardzo fajny tydzień przed biegiem w różnych górach, z przyjaciółmi, że dziś dopisała idealnie pogoda, wszystkie elementy sprzętu, że pokonałem największą niemoc, kryzys, słabość jaką kiedykolwiek przeżyłem. Jestem już na mecie szczęśliwy choć skrajnie wymordowany.
Na szczęście pomyślałem o tym o co nie zadbali organizatorzy i Magda ma dla mnie worek z ubraniem do przebrania, mogę iść pod prysznic, a potem na masaż. Jak zdejmuję buty to nagły ból w biodrze wykrzywia twarz akurat gdy Paweł robi zdjęcie. Dobra pamiątka! Jeszcze wchodząc na masaż, potykam się na schodach i uderzam boleśnie obitymi palcami. Ale masaż pomaga i nie potrzebuję taksówki tylko możemy iść na kwaterę. Idąc mijamy ostatnią parę zmierzającą w asyście quadów do mety.
Padam na łóżko i zasnąłbym pewnie natychmiast, ale zaczynamy gadać, opowiadamy wrażenia od strony uczestnika i kibica i sen odchodzi.
A może to jeszcze nie koniec skoro bez przygotowania dałem radę…?

Linki:
Film z tej masakry stworzony rewelacyjnie na podstawie zdjęć i nagrań przez Krzyśka AVP

(polecam taką pamiątkę z biegu czy innej imprezy, a Krzysiek robi to po prostu świetnie)

Dla ciekawych  biegania z psem czyli dogtrekingu: http://bonk.nazwa.pl/dogtrekking/

Post navigation

Górskie zmagania na Czantorii

Zapraszamy do zapoznania się z relacją Krzyśka Szweda z XIX Marszobiegu Na Czantorię Wielką rozegranego w…

6 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Jeśli podoba Ci się ten post, być może spodobają Ci się także te