To nie żarty. To Koniczynka.

Ależ wycisk! Zaliczam trzecią pętlę, o czym upewnia mnie trzecia gumka na przegubie. Zaczyna się czwarta kolejeczka, przede mną przebiegnięcie po mostku i wspinaczka. Potem… A co ma być potem, to przyjdzie swoim torem i trybem.

Pierwszy raz biegnę w taki sposób: to znaczy kiedy dobrze wiem ile już przebiegłem i ile jeszcze muszę pokonać. Nie wiem czy rozumiecie o czym mówię? Chodzi o pracę świadomości: że teraz będzie podbieg, potem zbieg, potem te piekielne schody idące czymś w rodzaju dolinki jak z filmów w stylu Jurasik Park (nie wiem skąd takie skojarzenia, może dlatego, że primo: skałki są wapienne; secundo: jestem w Ojcowie; tertio: wapień to Jura (Krakowsko-Częstochowska).

DSC_0256

A potem zbocze, asfalt, i dolina Sąspówki (dziwna nazwa, nie sądzicie?). Zatem: pierwszy raz coś takiego robię i nie wiem czy to jest dla mnie. W biegu dłuższym niż 30 km dobrze albowiem jest się zapaść. Nie wiem jak to inaczej napisać: zagubić się w biegu. Zacząć słuchać tego, co wokół nas i tego co w nas. Przestać liczyć kilometry, a przede wszystkim z każdym krokiem wkraczać w inne miejsce, otwierać nowe perspektywy (nawet we mgle, a może szczególnie we mgle).

2

Tu jest inaczej. Koniczynka Trail Marathon: piąta już edycja biegu, który należy (jeśli ktoś nie lubi biegać pętli) jednak szanować: bo jest czymś nadzwyczajnym: z racji tego, że za nic się nie płaci (odezwał się centuś) i z racji tego, że odnosi się wrażenie, że jest to inicjatywna całkowicie jakaś… niekomercyjna, po prostu są ludzie, którzy każdą wiosną od pięciu lat zapraszają chętnych do Ojcowa, by zmierzyć się z dwoma dystansami: pół i całym maratonem bieganym w mniej więcej 10 kilometrowych pętlach, które – znowu – z racji tego, że składają się z czterech takich jakby mini pętli, zapewne z lotu ptaka mogą przypominać czterolistną koniczynkę.
Zatem łoję tę swoją czwartą pętlę i próbuję (co niełatwe, oj niełatwe!) poradzić sobie z psychiką, która wynędzniała zimą i wychudzona trzydziestoma kilometrami za mną, zaczyna mi bruździć. Głód (za mało, za sucho, byle jak), skurcze łydek, które co i rusz powstrzymują, walka z bidonem (mam wrażenie, że wysysanie rurki wysysa ze mnie resztki sił), bóle, i ogólne zniechęcenie.  Zatem próbuję sobie poradzić, ale nie radzę sobie. Kiedy przekraczam jezdnię i znowu pnę się dolinką jurajską i wiem, że za moment wdepnę w ten stok, który skonstruowany jest z niekończących się stopni, co jakiś czas zatrzymuję się.

DSC_0511

Rozglądam się wokół. Przeto widzę, że pnie się za mną jakaś postać. Ciemno ubrana. Kobieta. Usiłuję się więc jakoś zmobilizować, ale niestety: postać idzie jak burza a ja więdnę jak… zerwana koniczynka. Włączam tedy refrenik: to już ostatni raz.

DSC_0491

Ostatni raz pnę się na ten stoczek. Ostatni raz za chwilę zbiegał będę w dół. Już nigdy więcej. Pętelka stanowi zatem jakieś pożegnanie. Jak ostatnie tango w Paryżu. Albo ostatni zajazd na Litwie. O dziwo, takie elegijne, pożegnalne nastawienie jakoś pomaga.  W zbiegu po krętych i śliskich schodach uciekam dziewczynie.

1

Potem jest prosta po asfalcie. Dobiegam do punktu w środku pętli. W barze Sąspówka wesołe głosy tych, co skończyli po 20 km. Atmosfera pikniku i relaksu. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Trochę się przeciskam między brodzącymi po uliczce ludźmi.

DSC_0350

Pojawia się mocna pokusa: przecież słyszałem, jak ktoś przed biegiem mówił do kogoś innego, że po 30 km dał sobie spokój. Siadł. Napił się piwa i pobiesiadował z innymi.  Może by to samo uczynić? Jednak nie. Ciągnę doliną Sąspówki. Ostatni już raz. Ale co zrobić? Ciągnie się ona i ciągnie. W drodze na górę mijam podobnego do mnie biegacza: na ostatnich nogach. Oglądam się. Dziewczyna też nieco zwolniła, ale sukcesywnie zmniejsza dystans.

DSC_0261

Na wzniesieniu, skąd zaczyna się zbieg do Ojcowa, jeden z chłopaków z obsługi pyta mnie: „Trzecie okrążenie?” Nie pamiętam co odpowiadam, ale uświadamiam sobie, że nie jest tak źle, skoro można takie pytanie zadać. Odnosiłem bowiem wrażenie, że od 20 kilometra ciągnę się w ogonie. Zatem ruszam w dół i… czuję lekkie strzały w łydkach. Inaczej tego nie umiem nazwać. Jeden, drugi – i za chwilę ma mnie. Skurcz. Staję. Próbuję mięśnie naciągnąć, ale spięcie jest jeszcze mocniejsze.

Biegaczka mija mnie. Wymieniamy zdawkowe uwagi. Potem doganiam ją, na schodach, którymi zbiega się do centrum Ojcowa.  Na prostej już drodze jakiś czas biegniemy koło siebie. Ale poddaję się: dziewczyna przyspiesza i jest przede mną. Dobrze mi z tym. Gdzieś się chyba chowam w sobie. Zasłonięty. Zamknięty. Równający oddech. Jest dobrze. Biegnie się dobrze. Pewnie dlatego, że już niedaleko. Widzę metę. Uff. Dostaję medal.

DSC_0614

Dowiaduję się, że mam jedenaste miejsce. 4:33. Wyprzedziła mnie dziewczyna, która wygrała kategorię kobiecą. Ściskamy sobie dłonie.

To chyba wreszcie usiądę w barze Sąspówka.
I zastanowię się, a przede wszystkim opowiem wam jak się świetnie uczestniczy w Koniczynka Trail Marathon w Ojcowie.

Relacja: Krzysztof Koehler – http://50na80runblog.simplesite.com/
zdjęcia: Michał Dziadoń

Post navigation

Leave a Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Jeśli podoba Ci się ten post, być może spodobają Ci się także te