W naszej serii Poznaj Mistrza – tym razem dość nie typowo – monolog Dariusza Marka – kadrowicza, czołowego zawodnika Ligi Biegów Górskich i pozytywnie zakręconego biegacza 🙂
Uważam, że prawdziwym biegaczem zostałem w chwili gdy straciłem kolejny paznokieć. Rozłożyło się to w czasie, prawdopodobnie podczas treningów oraz zawodów gdzie na ostrych zbiegach stopy doznawały samozapłonu, a guma z podeszwy butów nabierała zapachu jak nagrzany tartan w upalny letni dzień.
Katowanie nóg – tak wygląda sezon startowy wielu biegaczy, wiem, bo znam, wiem bo sam już jestem masochistą sportowym.
Walka z czasem, walka o przetrwanie kolejnego kilometra, godziny treningów, próby regeneracji oraz wmawianie sobie, że to wszystko co robimy jest normalne i wymaga respektu od społeczeństwa – nie jest normalne, ale staje się normą samo z siebie.
Lubimy to, lubimy tak spędzać czas. Wymaga to dużo energii. Energia równa się ciepło. Gdy jej dużo zużywamy, to dużo generujemy ciepła, a ono ucieka z naszych organizmów. W lecie to jest pozytywne, przyjemne doznanie, ale w zimie sprawa się ma odwrotnie gdy na zewnątrz mróz, a w domu ciepło.
Sezon startowy się przedłużył z własnej woli i bardzo szybko rozpoczął się sezon zimowy, w którym trzeba trenować do kolejnych startów na wiosnę i dalej.
Na zewnątrz domu, w którym właśnie siedzę jest około minus 8 stopni Celsjusza. Jest mi ciepło, piję yerbę, a obok stoi kubek z indyjską mieszanką ziół. Relaksuję się i ogrzewam. Nagle zdaję sobie sprawę, że cele jakie sobie sam wyznaczyłem, jakie podpowiedział mi mój kolega ego oraz masochistyczny stosunek do komfortu, uzupełniły mój plan treningowy o dzisiejszy dzień tak samo jak o wczorajszy i jutrzejszy. Pasuje być konsekwentnym i zrobić robotę, wyjść na z góry ustalony trening, mniej więcej taki jaki zakłada plan. Ale jak tu wyjść z domu gdy ma się od dawna dość wychodzenia? Po co się zmuszać, lub dlaczego się zmuszać?
W pamięci komórkowej mojego organizmu znajduje się zapis niedawno odbytego treningu krosowego w pobliskim lesie. Było tak zimno, że dwie pary rękawiczek były równie bez sensu jak jedna lub trzy, i że cieplej mi było jak się zatrzymałem po rozruchu, niż jak biegłem by się rozgrzać. Pęd powodował poczucie zimnego wiatru i nie nadążałem wycierać kapiącego nosa. Przestało w końcu kapać – podejrzewam, że pewnie w nim zamarzło.
Na szczęście schowany przeze mnie w krzakach termos z rozgrzewającymi ziołami z miodem sprawdził się po raz kolejny perfekcyjnie. Dwa szybkie łyki i wracamy do pracy z przyjemnym ciepłem rozchodzącym się od żołądka po całym ciele. Jakoś przetrwałem i byłem bardzo zadowolony po odbytym treningu.
Pamiętam też wcześniejszy trening, ot takie wybieganie po górach, na które się wybrałem z dodatkową motywacją oczekując pięknej, słonecznej pogody na szczytach, po wielodziennym pomruku chmur nie napawającym optymizmem, po wybieganiach ulicznych wśród aut, po osolonych chodnikach rozpuszczających biały puch na papkę nieproporcjonalnie istniejącą wśród tak niskiej temperatury.
Czasami biegam po prostu po ulicy, a brawura kierowców powoduje, że czuję się jakbym trenował w Kenii, w Iten lub gdzieś w tych rejonach. Więc jadę w góry szukać ciszy i spokoju. Minus osiem stopni to nie tak źle, można zrobić spokojny trening. Przebiegłem sześćdziesiąt minut, a słońce z biegiem czasu jednak się nie pojawiło. Byłem coraz wyżej, a temperatura spadała. W termosie już pusto, pasuje wracać do auta. A może by tak jeszcze pociągnąć z pięć kilosów i dopiero wracać? Tak jest za każdym razem, lubię sobie dołożyć cierpienia.
Człowiek może wiele przetrwać, bardzo dużo. Naoglądałem się Bear Gryllsa i w razie czego, ja, biedny biegacz, sam w niskich górach dam radę wrócić do cywilizacji cały i prawie zdrowy. Najwyżej buty popękają od mrozu na zgięciach, a gardło przestanie po trzech dniach drapać. Nagrodą za taką wycieczkę był ciepły samochód, który rozgrzał się w środku po dwudziestu minutach jazdy, w kierunku upragnionego domu. Ale udało się po raz kolejny odbyć ciekawy i doświadczalny trening.
Dziś mam dość tego zimna tak jak wczoraj – tak myślę. Ale już powoli zaczynam odczuwać brak tego co lubię.
Lubię wsłuchać się w oddech, w to zimne powietrze wtłaczane do płuc i badać jak się rozprowadza po całym ciele energetyzując go, oczyszczając. Lubię efekt pary wydobywający się z ust z każdym oddechem. Lubię ciszę i spokój jaki towarzyszy zimie. Lubię zimno chociaż mój organizm mówi nie. Marzę o tym by być zawodowcem i dziś się cieszę, że marzenia istnieją tylko gdy nie są spełnione. Zawodowy biegacz czy chce, czy nie, chce musi zrobić robotę, tu L4 w grę nie wchodzi, trening musi się odbyć.
Ja jestem tylko amatorem i dziś mój trening też się odbędzie lecz nie wyjdę z przymusu na trening, wyjdę ochoczo bo już za długo siedzę przy maszynie do pisania i muszę gdzieś poszukać energii do dalszej pracy nad sobą.
Bez wątpienia znajdę ją po raz kolejny sprawdzając siłę charakteru na zimowym treningu biegowym, który podbuduje mnie niezależnie czy będzie planowo zrealizowany.
Ważne, że korzystam z bycia człowiekiem.
Darek Marek
Leave a Comment