1/2 Maraton Babia Góra – relacja

Trochę czasu musiało upłynąć nim świadomość wypełniła do końca moje ludzkie zmysły i zorientowałem się że już nie śpię. Oraz, że śniłem. Kolejna porcja czasu zafundowała mi coś ekstra. Utwierdziłem się w przekonaniu, że wcale nie śniłem bo jednak nie spałem. To było tylko wrażenie – taki nietypowy odbiór dziejących się wydarzeń.

 Przeżyłem coś bardzo przyziemnego. Coś, czego nie umiałem jeszcze jak do tej pory określić inaczej niż sen. Ale nie było śnienia. Jakby wyjście poza ciało w świat większy od świata. Pamiętam to jak przez mgłę, ale wizja jest doskonale przejrzysta…

 …3…2..1.start!

Przebiegliśmy przez parking a dalej przez ulice by wkrótce „wbić” się w gęsty las. Było nas kilkoro – nie nie, około 450 nóg, punktualnie o 11:00 zatrzęsło rejonem Zawoi. Wszyscy mieliśmy jeden cel – zdobyć metę. To był duży cel – po drodze czekało jeszcze kilka mniejszych. Jednym z nich było dotarcie na szczyt Babiej Góry. Po ośmiu i pół kilometrach w nogach miałem nabite 1000 metrów w pionie, a zegarek złapał wysokość 1713 m n.p.m.

Wcześniej zanim znalazłem się na jałowym, kamienistym terenie naznaczonym murem kamiennym, biegłem granią. Tam, na grani zalewające gęste chmury co jakiś czas odcinały mi widoczność przenosząc moją rzeczywistość w nierzeczywisty plan. Napływające chmury robiły wrażenie namacalnego przebywania w niebie wraz z możliwością dotykania ich. Momenty zmieniały się jak w kalejdoskopie. Raz za razem, tuż po wybiegnięciu z za kosodrzewin pogoda płatała takiego figla że „wyłączała” światło by zaraz zaświecić je ponownie. Przy mocnych powiewach wiatru ciemne chmury pochłaniały nas i wypuszczały lekko zwilżonych. Nas, biegaczy zmierzających do celu.

Wrażenie potęgowało zmęczenie mięśni po biegowej wspinaczce na Diablak, a kolejnym elementem dodającym smaczku całej zabawie był pierwszy – z kilku oczekiwanych – kamienny zbieg.

To jest to! Trudny, techniczny i niebezpieczny szlak prowadzący w dół. Zaczęło się od schodzenia i podpierania rękami, ale gdy nabrałem wprawy a teren lekko „złagodniał” rozpocząłem odważny zbieg. Hop-hop-hop – z kamienia na kamień. Tego dnia turyści oblegali szlaki więc co jakiś czas należało krzyczeć krótkie „uwaga”.

Po lekko ponad dwóch kilometrach zbiegu „zrobiliśmy” trzysta metrów w pionie w dół. Stromo? Analizę zostawiam tobie odbiorco tego opisu, ale jeśli biegłeś ten bieg to wiesz co się dzieje z ciałem po 1000 up hill i 300 downhill na dystansie niecałych jedenaście kilometrów…

Kolejnym sprawdzianem była Mała Babia którą oblegali ludzie. Dziwne, ale oni – przepraszam Wy – wszyscy emanowaliście takim pozytywem w momencie wspólnego naszego spotkania jakbyście byli moimi starymi przyjaciółmi. To był moment w którym dostałem najwięcej potężnie działającego wsparcia. To są chwile kiedy pięknie uwidacznia się sens kibicowania i podziwiania. Proszę wybaczyć ale dzięki Bartki, Stece i dzięki Marcin Ś. za wspólny rajd pod górę! Dzięki wszystkim za doping lecz zrozumcie też moją postawę, i mimo szczerych chęci podzięki (bo naprawdę nie wiem jak wiele rąk klaskało w takt naszego biegu) byłem w swoim, sportowym amoku.

1500 m n.p.m. zaliczone a w nogach jedenaście i pół kilometra. Jeszcze tylko lekko ponad drugie tyle „kilosów”. To miał być mój debiut na takim długim dystansie oraz próba ustanowienia rekordu trasy. Tak, szedłem na rekord.

Dokładnie nie wiem kiedy się to stało ale zaliczyłem porządnego „fikołaka” na kamiennych schodach. Trwało to może ze trzy sekundy – gleba, podniesienie i próba złapania rytmu biegu. W ciągu tych kilku chwili człowiek jest w stanie przemyśleć tyle, że wydaje się aż nie realne do potwierdzenia – ale tak jest. Nawet całe życie – patrząc wstecz – „przebiega” przed oczami. Oddechu mi nie odebrało a szybka analiza skierowała się do odczucia czy mam głowę w całości, i czy nie uderzyłem się w tułów. Nie i nie. Czyli swobodnie biegnę dalej. Ręce, ramie, i kolana przecież wkrótce przestaną „piec” a krew powinna się zatamować sama. Powinna jeśli tylko rany nie są nad wyraz głębokie lub szerokie. Zostawiając kawałki skóry na szlaku biegłem dalej nie mając nawet możliwości dokładnych oględzin – z własnej woli nie ustawałem w biegu.

Nie było chwili by się odwrócić i spojrzeć jak daleko za mną znajduje się „pościg”. Gdy walczy się o podium – które jest szczególnym miejscem dla sportowca – wyczyn jakim są dawkowane obciążenia fizyczne bywa nadludzki.

Na mocnym zmęczeniu mięśniowym dobiegam do schroniska na Markowych Szczawinach gdzie rozpoczynam swój kolejny test charakteru – od tej pory biegnę już tylko „głową”, gdyż nogi już odmawiają sprecyzowanego posłuszeństwa.  I od tej pory zabawa nabiera innego „smaczku”. Dodam, że  bardzo fajny element w każdym sporcie to rywalizacja z godnym siebie rywalem.

Dalej kojarzę jak po wbiegnięciu w las zrobiło się tak ciemno jak by zapadła  noc. Aż się zastanawiałem czy od wysiłku mózg wyłącza mi po kolei odpowiednie funkcje organizmu by zminimalizować zużywanie energii zachowując ją na bieg, czy co? Prę do przodu.

Konsternacja w rejonie mety zaczęła się jak zobaczyli moją postać przebiegającą przez ulicę.
Zaliczyłem „rundę honorową” i po miękkiej – w końcu – trawie zbiegam do mety kasując rekord. Padam na trawę myśląc że jestem mega mocno zmęczony. Ale adrenalina podnosi mnie z kolan. Parę chwil po tym do mety dobiega kolega z wyścigu. Tak naprawdę nie wiem ile razy podczas tych zawodów się „przetasowaliśmy” ale było tego sporo. Każdy finiszer miał zaliczone około +/- 2760 m na całej trasie.

Meta. Arbuzy i pomarańcze – pycha! Konsekwentnie do zapisów regulaminowych sprawdzono nam wyposażenie obowiązkowe.

Po takim półmaratonie każdy kto przekracza linię mety jest zwycięzcą. Piszę szczerze – bieg jest trudny i piękny zarazem. Mało tego, doznania mentalne są szczególne a tym razem potęgowały je zmienne warunki atmosferyczne. Kto był ten wie!

Foto: autor na trasie 

Po tych przeżyciach już nie jestem tym samym człowiekiem. Sport nie jest, nigdy nie był i nie będzie wykonywaniem „trena” w fitness klubie podczas rewii mody – jak dla mnie taki nie jest.

Sport jest próbą wyrażenia siebie. Jest odkrywaniem ludzkich ograniczeń i słabości, pokonywaniu ich a przez to uszlachetnianiem duszy. Jest wzmacnianiem charakteru na rzecz dalszego rozwoju fizycznego, emocjonalnego, duchowego. I każdy powinien stawiać sobie małe, powtarzam małe cele by osiągać je wielce satysfakcjonujące! One wtedy nabierają rangi tych wielkich…

Jeśli przegrałeś kiedyś podczas zawodów to o co walczyłeś,  a twoją reakcja był gniew, frustracja lub złość – to masz nad czym pracować. Jeśli wygrałeś podczas zawodów to co planowałeś wygrać i chodzisz dumny jak paw  – masz jeszcze więcej do zrobienia ze swoim charakterem. Pomyśl o tym i przypadkiem nie zrób z uprawiania sportu traumy dla siebie i otoczenia. Najważniejszy zapis własnych wyczynów powinien odbyć się w głębi duszy i wpływać przez serce, a nie rozum. Dlatego ta relacja jest krótka i nie oddaje w pełni piękna rywalizacji, jak i całego sportu jakim są biegi górskie.

Babia góra to prawdziwa…góra. Piszę to mając doświadczenie wielu szczytów. Ona żyje bardziej niż wszystkie inne skamieniałe skarby ziemi.

Dariusz M.

Post navigation

Leave a Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Jeśli podoba Ci się ten post, być może spodobają Ci się także te