Sobota 7 czerwca, w samo południe. Jak zwykle wracamy w trójkę piaszczystą drogą znad rzeki do lasu. Słoneczko bez litości kopsa żaru. Nie chcę zmęczyć moich treningowych partnerów, którzy w przeciwieństwie do mnie mają termoregulację tylko paszczą. Siebie też nie chcę zmęczyć, bo po południu mam zawody, ale oba małe napieratory ciągną równo. Porter obiega błotną kałużę bokiem, a Parys po swojemu, jak amfibia, leci na dzika środkiem. Zupełnie jakby chciał mi pokazać, jak mam to rozegrać jeszcze dziś.
Dobiegamy do działki. Dzięki za przebieżkę, Partnerzy – mówię do obu wilkołaków – trzymajcie za mnie łapki!
* * * * *
Kilka godzin później, upał nic nie zelżał. Prawie 200 zawodników rusza na trasę Dychy na Piątkę w Piątkowisku. 2 km prostej do pabianickiej obwodnicy, lekko w dół. Optymistyczne tempo ok. 4:35 na km. Przeczucie mi mówi, że z powrotem to będzie ściana płaczu, gorsza niż górki toru motocrossowego, majaczące na horyzoncie.
Z tego toru autorzy trasy wycisnęli wszystko, co się dało najlepszego. Podbiegi i zbiegi od średnio nachylonych, poprzez bardzo strome, do zupełnych ścianek. Na podejściach zwykle trochę zyskuję, a na każdym zbiegu łykam po kilku współzawodników. Dochodzę nawet Kasię z kobietkibiegaja.pl, która na płaską dychę mi regularnie dowala po kilka minut. Kałużę przez całą szerokość ścieżki, za przykładem Parysa, biorę na dzika środkiem. Uprzedzając fakty, w klasyfikacji open zajmę 39 miejsce, a na odcinku premii górskiej będę 23. Widać z tego, jakie tempo sobie narzuciłem na tym kawałku. No ale jakem góral, gdzie miałem zyskać jak nie tu. Na tych górkach co chwilę mam ochotę zejść z trasy, ale pocieszam się, że inni czują to samo.
Jestem tak wypruty, że na płaskim odcinku przez las muszę zwolnić. Chyba wszyscy muszą, ale Kasia i tak mi stopniowo ucieka. Na takich biegach na płaskim zawsze tracę. Znowu się do niej zbliżam po ponownym wbiegnięciu na motocross. Historia się powtarza, co straciłem na płaskim to tu odzyskuję, co najmniej kilkanaście miejsc. Najstromszą ściankę w dół, oznaczoną znakiem ostrzegawczym, biorę jak kamikadze. Znowu kilku konkurentów z tyłu.
Co z tego, jak do mety jeszcze ze 3 km płaskiego. Pod czaszką mi się gotuje, z uszu leci para, jak z chłodnicy przegrzanego samochodu. Przeliczam czas, jak nie przycisnę to nie złamię nawet godziny na tej 10.6-kilometrowej trasie. Za mostkiem koło stawu stopniowo dochodzi mnie Gulek. Jak on wytrzymał moje tempo na górkach? Ja pierniczę, ale ten triathlon mu służy. Wyprzedza mnie, jak tylko wbiegamy na prostą za obwodnicą. Trzymam się za nim. Plecy Kasi majaczą daleko z przodu. Tu już się biegnie głową, co z tego że przegrzaną.
Gdzieś w połowie tej ciągnącej się jak guma od majtek prostej z powrotem wyprzedzam Gulka. Dajesz Kamil! – woła do mnie. Macham tylko ręką, nie mam siły mu podziękować, bo dyszę jak Parys i Porter razem wzięte po kilkukrotnym obiegnięciu działki sprintem. Przybijemy piątkę dopiero na mecie. Jak to czytasz, to tu Ci dziękuję za sportową walkę, bracie!
Do Kasi ciągle tracę kilkadziesiąt sekund. Tylko tyle, to i tak jest sukces. Czacha dymi, dwa oddechy na jeden krok, pilnuję żeby grupka z tyłu mnie nie dogoniła. Wiem, że każde miejsce może zdecydować o kolorze medalu, bo złote są tylko za pierwszą 50-tkę. Wreszcie skręt w prawo, już się czuję bezpieczny, ale na wbiegu na stadion zawodnik za mną przyśpiesza. Odpieram atak, wpadam na kreskę dwie sekundy przed nim, na stoperze 58:10, odbieram medal, nie wiem jakiego koloru, padam na trawę, odpływam. Teraz już nic nie jest ważne.
O w mordę, masz złoty! – ktoś mi mówi kilkanaście minut później. 39 miejsce w open. Jest dobrze.
Za 2 tygodnie Rzeźnik!
Pozdro!
Kamil Weinberg
Informacje i zdjęcia: http://10na5.koronapabianice.pl
Leave a Comment