Bieg Hardy Rolling w Szczawnicy.
Zaledwie kilka dni temu uczestniczyłem w Biegu na Grojec w Żywcu. Tam walcząc z fizycznymi i psychicznymi słabościami, jakaś część mego jestestwa (ale tylko momentami) krzyczała:
– Nigdy więcej nie wezmę udziału w biegu górskim !!!
I co ?
Oto 3 maja pojawiam się w Szczawnicy, by wziąć udział w 6 kilometrowym biegu „Hardy Rolling” . Według organizatorów ma on zapewnić czystą, niczym nie zmąconą radość biegania po górach. Czy rzeczywiście tak będzie?
Przed 9 stawiam się wraz z bliskimi znajomymi w okolicy startu, gdzie właśnie do biegu wyruszają maratończycy. Oni dopiero muszą mieć niezłe jazdy fizyczno-psychiczne w czasie 42 kilometrowej wspinaczki. Żegnamy tę około 100 osobową grupę brawami, a sami omawiamy plan dnia, co, gdzie, kto i jak. Ja i mój znajomy, ten sam co to mnie namówił wcześniej na Bieg na Grojec, rozpoczynamy rozgrzewkę, a nasi wierni kibice udają się na trasę biegu. Pogoda nie jest jednoznaczna. Raz deszcz , za chwilę gorące słońce. W ramach rozgrzewki biegniemy promenadą wzdłuż potoku Grajcarek, by zobaczyć jak przebiega pierwszy odcinek trasy oraz pierwszy podbieg. Około kilometra po kostce brukowej, potem ostry zakręt i w górę do lasu po błocie i kamieniach.
Znajomy jest zadowolony:
– Noooo , super!!! Dobrze to wygląda – krzyczy do mnie już 30 metrów wyżej.
Ja widzę to raczej pesymistycznie. Przypominam sobie bieg w Żywcu i to jak moje serce zareagowało na pierwszym podbiegu. O zgrozo, mam nadzieje, że i tym razem wytrzyma ciężką pracę. Zawracamy i biegniemy z powrotem na miejsce startu. Tu zgromadziła się już całkiem spora grupa biegaczy, wśród nich ludzie, którzy przeszli ciężkie zmagania z rakiem, a także ci którzy wciąż z nim walczą. Podziwiam ich za to , naprawdę. Mam wielki szacunek dla chorych, którzy się nie poddają , którzy nie kładą się w łóżku użalając się na tym złym losem co to ich spotkał. Wiem, że chęć życia oraz wiara w wyzdrowienie potrafią zdziałać cuda.
Do startu pozostało jeszcze jakieś 30 minut. Dzwonię do znajomych na trasie. Pytam o pogodę u góry. Jednak pierwsze co słyszę to wiadomość , że pobiegniemy w odwrotnym kierunku niż ten, który był opisany na stronie biegu. Czyli ten podbieg, który przed chwilą byliśmy zobaczyć tak naprawdę będzie końcówka ostrego zbiegu :-). No nic, dla mnie to nie ma raczej żadnego znaczenia, wszak żadnej taktyki nie układałem. Pogoda u góry słoneczna + wiatr.
Organizatorzy po krótkiej odprawie proszą o zajęcie miejsc na starcie. Iii… wystartowaliśmy. Postanowiłem jak najdłużej dotrzymać tempa czołówce. Kałuża, błoto, zakręt, mostek i płasko do przodu. Nie trwało to jednak długo , już po kilkuset metrach zaczęła się regularna wspinaczka stokiem zjazdowym dla narciarzy. Pierwsi zawodnicy oddalili się już ode mnie na jakieś 200 m.
Cały czas staram się biec, jednak po chwili bieg musi ustąpić marszowi. Nie martwi mnie to jednak, bo wszyscy przede mną tak robią . Jedynie kilku zawodników z przodu stara się ciągle biec. Grząsko, mokro, łachy śniegu dostarczają orzeźwiającego chłodu, zagarniam co jakiś czas garść śniegu i chłodzę kark i głowę. Stok jest stromy, ale co jakiś czas jest niewielkie wypłaszczenie. Na jednym z nich postanawiam przyspieszyć. Nabieram szybszego tempa biegu, wyprzedzam jednego zawodnika. Przede mną grobla z wodą odbijam się i przeskakuję z gracją sarny 🙂
– O żesz k… , wyrywa mi się głośno. Jeden but zostaje wessany przez grząskie błoto. Tracę cenne sekundy na umieszczenie go z powrotem na nodze. Zawodnik, którego z takim wysiłkiem wyprzedziłem minutę wcześniej przebiega obok mnie. No cóż taki jest sport. Biegnę dalej. Zimą jeździłem tu na nartach, znam ten stok i wiem , że za chwilę dotrę na szczyt, a potem to już z góry. Dostrzegam w oddali moich kibiców, macham ale oni chyba nie dowierzają , że to ja. Dopiero po chwili słyszę krzyki Bartek !!! Dajesz!!!
Taki doping naprawdę pomaga , od razu nabrałem szybszego tempa, wyprzedziłem dwóch zawodników, przybiłem piątkę mojej 7 letniej córce i wio dalej w górę. To już niedługo, jeszcze kawałek, wytrzymaj ! Tylko którędy biec??? Na szczycie trasa jest słabo oznaczona , dopiero jakaś Pani wskazuje mi właściwy kierunek. Wspinam się kawałek i znów mylę trasę , na szczęście gość z aparatem krzyczy w moją stronę i wbiegam na właściwe tory. O Matko Najdroższa !!! Śliskie skały.
Pomału w górę i… Ufff ! Wreszcie w dół. Schodzę ostrożnie krok po kroku po mokrych skalnych stopniach. Teraz już tylko ścieżka leśna. Ostro pochylona w dół, ale szeroka, można się rozpędzić – to chyba lubię najbardziej w tych biegach 🙂 . Nabieram dużej prędkości , jak się za chwilę okaże, za dużej . Na niewielkim wirażu chcę wyskoczyć z drogi usianej mokrymi kamieniami na świeżo zroszoną trawę obok traktu. Jeden mały skok i prawie leżę. Na szczęście podpieram się ręką chroniąc w ten sposób ciało przed upadkiem. Rozpędzam się na nowo, przede mną wąski wąwóz, w oddali poprzez drzewa widzę już budynki Szczawnickiego uzdrowiska.
Nooooo, to jesteśmy w domu !!! Jeszcze jeden ostry zakręt i poznaję niedoszły podbieg, z którym przed godziną zapoznawałem się w czasie rozgrzewki. Teraz tylko kilometr po bruku i upragniona meta. Ruch na promenadzie jest duży, rowerzyści, spacerowicze i my biegacze. Niestety wielu ze spacerujących zupełnie nie przejmuje się tym, że tu odbywa się bieg. Idą całą szerokością chodnika i wcale nie mają zamiaru ustępować mi miejsca. Podobnie zresztą jak wyżej na szlaku górskim.
Kurcze!!! Może tak szybko biegnę, że mnie nie widać ??? 🙂
Ech, chyba jednak nie tak szybko. Czuję, że ktoś czai się z tyłu. Na początku biegu powiedziałem sobie , że nie będę patrzył wstecz, więc konsekwentnie biegnę patrząc przed siebie. Niestety to nic nie daje. Dziewczyna w słuchawkach na uszach swobodnie jakby dopiero co wystartowała do biegu , wyprzedza mnie. Ooo nie!!! Tak łatwo ci ze na nie pójdzie – pomyślałem. Trzymam się jej jeszcze jakieś 300 metrów , ale ona nie daje za wygraną , ogląda się do tyłu i jakby z drwiącym uśmiechem przyspiesza i wpada na metę przede mną. Eeee tam !!! Niech się cieszy kobieta 🙂
Na mecie wieszają mi medal na szyi, ale nie mam siły go podnieść i dokładnie oglądnąć. Idę w stronę stolika z napojami i pomarańczami. Łapczywie pożeram kilka kawałków cytrusa. Ufff!!! Ale ulga!
Po raz kolejny zrobiłem to, udowodniłem sobie, że to co wygląda na dość trudny orzech do zgryzienia może i jest trudne ale da się to pogryźć. Wystarczy trochę wysiłku i wiary we własne możliwości. Niech tej wiary nigdy nie zabraknie szczególnie tym, którzy, jak ci Rak’n’Rolowi biegacze, muszą zmagać się z trudami choroby nowotworowej. NIGDY SIĘ NIE PODDAWAJCIE!!! WIARA CZYNI CUDA!!!
Na koniec mogę powiedzieć, że trasa rzeczywiście dała mi czystą niczym nie zmąconą radość biegania. Dziękuję tym, którzy zaszczepili we mnie ten bakcyl biegania.
Wielu ludzi uważa, że to strata czasu i głupota. No cóż niech siedzą dalej przed swoimi 40 calowymi ruchomymi obrazkami na ścianie, konsolami, niech piją piwo na swoich wygodnych kanapach przecież wszystko jest dla ludzi. Ja tam wolę obcowanie z przyrodą i zmaganie się z własnymi słabościami, widocznie jestem głupi i mam za dużo wolnego czasu.
Do zobaczenia na kolejnym biegu (tym razem ulice Skawiny)
Bartek Giemzik
Foto: Danuta Stec
Inne galerie:
Fajna relacja 🙂
A już za kilka dni w Szczawnicy druga edycja Pereł Małopolski. 🙂
Super relacja !!! gratulacja !!!
Zapraszam 🙂