… czyli Bieg Szlak Trafi…
Miałem nie jechać. Nie przepadam za krótkimi dystansami, ponieważ pierwsze 3-4 km to u mnie rozgrzewka i ani się człowiek dobrze nie rozpędzi – a to już po bieganiu. Jak się męczyć – to konkretnie. Dałem się jednak namówić, bo znajomi jechali, obiecywali, że fajnie będzie.
No to się zapisałem.
Pojechaliśmy z samego rana. Start 7:20, na miejscu byliśmy 2 godziny później – i jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że wszystkie co lepsze miejsca parkingowe są już zajęte. Nie ma jednak tego złego, zaparkowaliśmy w cieniu pod drzewkiem i pognaliśmy do biura zawodów.
W biurze jak w zegareczku – organizacja sprawna, numery wywieszone do sprawdzenia. Co prawda wg internetu miałem numer 323, a wg kartki 208 – ale to detal. Organizacja biura zawodów była bardzo sprawna i konkretna. Duży plus jeszcze przed startem.
Gdy zebraliśmy się wszyscy ma starto-mecie okazało się, że było nas dobrych kilkanaście osób (5 samochodów). Liczniejsza od nas była chyba tyko grupa „biegusiem.pl”, ale to my mieliśmy psa – więc wygraliśmy przez nokaut 😉
Jeszcze przed startem, poniosło nas (tj mnie i Adama) biegiem pod górkę. 180 metrów stromego podbiegu dało przedsmak tego, co miało nas spotkać już za chwilę. Trzy czwarte wysokości jeszcze biegliśmy, ale finisz był juz zwykłym marszem.
Na dole Krzysiek i Sylwia robią nam smak zimnym piwkiem – nie biegną – więc mogą sobie pozwolić. Spokojnie, swoje piwko wypiję już za godzinkę z małym hakiem – jest motywacja do biegu 😉
11.02 startujemy. Jeśli komuś wydawało się, ze bieg będzie szybki łatwy i przyjemny, to po 300 metrach, prysły wszystkie złudzenia. Zaczęliśmy ostrym podbiegiem – tak na 3-4 minuty biegu. Wąska, leśna ścieżka, pocięta korzeniami i koleinami od deszczu – trzeba uważać, jak się nogi stawia, bo o kontuzję nietrudno.
Tłok, ścisk pierwszych metrów. Potem wybiegamy w pełne słońce i dociera do nas, że temperatura wynosi jakieś 30 stopni. Stawka się nieco rozluźnia, więc kto miał przycisnąć – ten przyciska. Biegniemy pylistą, polną ścieżką. Pył w oczach, żar z nieba – a to dopiero drugi kilometr.
W okolicach 2,5km zaczyna się pierwszy hardkorowy podbieg. Pierwsi biegacze przechodzą w marsz. Jeszcze podbiegam, jeszcze przerzucamy się żarcikami z Moniką, ale uda swoje czują. Już wiadomo, że lekko nie będzie – a to dopiero 1/4 biegu. Wypadamy na prostą, śmichy, chichy, chwila oddechu. Na 4km mijamy wolontariusza, który informuje nas, że Monika jest 21sza w klasyfikacji kobiet – znaczy się ładnie napieramy. Lecimy przez pola uważając na wyżłobione przez furmanki koleiny, słońce praży, nogi ślizgają się na długiej trawie. Nie ma lekko.
Zaczynamy zbieg. Nachylenie ze 25 stopni. Trzeba hamować, by nie polecieć z górki na pazurki. Na twarz się znaczy. Wypadamy na trasę startu, biegniemy przez parking. Tu kończą piątkowicze, ci z dychą biegną dalej. Niby nic, ale bieg po betonowych płytach jest strasznie nieprzyjemny, zwalniam, czuję się jak w kisielu. Na poboczu żona coś krzyczy i dopinguje. Podbiegam, zabieram buziaka i gnam dalej. Dopadam punktu z wodą. Wolontariuszka podaje mi dwa kubeczki. „Jeden na głowę, drugi do picia” – mówi – a mi robi się słodko na sercu, bo czuję, z dziewczyna dokładnie wie, o co chodzi. Zatem jeden na głowę, jeden do dna i lecimy dalej.
Jednym uchem łapię rozmowę dwóch, chyba lokalnych biegaczy, którzy mówią, że teraz to zacznie się prawdziwy hardkor. A przepraszam, że do teraz to co było, psie figle? Przez 2km biegnę za nimi czekając na ten hardkor. Biegnę, biegnę a że hardkoru nima – to przyspieszam. Mijam Joasię, rzucam motywacyjne „gdy zwalniasz, Stachursky nagrywa nową płytę” i lecę dalej. W planach mam docisnąć od ósmego kilometra do mety; tymczasem w okolicach ósmego kilometra zaczyna się taki podbieg, że mimowolnie wyrywa mi się z ust „chyba żartujesz”. Nachylenie ze 35 stopni. Czekałeś na hardkor – to proszę bardzo 🙂 Piasek w nogach, przekleństwa na ustach i jedno pytanie: „kiedy to się skończy?”
Wychodzę na płaskie. „Ogień” – krzyczę do siebie – „a takiego” odpowiadają mi nogi. Dopiero po 200 metrach jako tako nabieram tempa. Dopadam dziewiąty kilometr. „Jeszcze tylko półtora kilometra, 1,2 w zasadzie” – mówi wolontariuszka – więc dociskam. Zaczyna się OSTRY zbieg, ale nie zwalniam. Biegnę takim tempem, że boję się pomyśleć o potknięciu. Nie myślę, tylko biegnę, a w zasadzie skaczę od jednej ściany wąwozu do drugiej. „Monia, napieraj” – krzyczę do mijanej Moniki, ale ta odkrzykuje, że dla niej za stromo. Wariactwo ostatnich metrów daje o sobie znać. Lecę jak głupi, przecież zaraz meta. Lecę, lecę a mety ni widu ni słychu, jest za to długa prosta przez pole.
Biję przez pole, potem zbieg tak ze 20 stopni nachylenia, wbiegam do wioski i kiedy czuję, że to już, zaczyna się delikatny podbieg po betonowych płytach. I znowu odcięcie. Nikt nie biegnie, wszyscy maszerują. Niby ledwie kilka stopni wzniesienia, a nie ma ani jednej osoby, która by biegła. Próbuję zmusić nogi, zmotywować psychikę – a gdzie tam – odcięcie prądu i koniec dyskusji. Podbiegam co 50 metrów i to wszystko na co mnie stać. Dopiero, gdy wybiegamy na płaskie, nogi wracają do pracy. Wg GPS biegnę jakieś 6min/km, ale odczuwalnie ruszam się jak mucha w smole. Krok za krokiem, jednak konsekwentnie przyspieszam. Przyspieszają też inni – znaczy się, że meta już blisko.
Zasuwamy jak dzikie wieprzki. Ostatni zbieg, wbiegam na parking i ostatnie 300 metrów po betonie. Znowu kisiel. Przyciskam, ile fabryka dała. Znajomi, którzy dobiegli wcześniej krzyczą „dajesz Krzychu” – więc daję, ile mogę. Wpadając na metę – tradycyjnie – ręce do góry i „Slejeeeer” ile pary w płucach. Dopada mnie wolontariuszka. „Zapomniał pan medalu”. Nie, nie zapomniałem, tyko trochę się rozpędziłem. Dziękuję. Gdzie jest moja żona?
Jest i żona, jest córka. Daję jej medal, oddaję chip. „Córcia, ale tego się nie je”. „Tato, ale to ciastko”. Sprawdzam – faktycznie – medal jest z lukrowanego piernika. Próbuję córce odebrać medal, ale nie ma takiej opcji. Mam tylko nadzieję, że nie zje go potajemnie…
Oddaję chip i idę po leczo. Jest gorące i prze-pyszn-ne. Siadamy na schodach Karczmy Parchatka i zajadamy. Ktoś upuszcza swoją miskę. Pies jest wniebowzięty. Idę po piwko do baru. Obsługa w ledwie kontrolowanej panice – ewidentnie nie spodziewali się takiego nalotu, nie przywykli do takiej ilości klientów. Spokojnie czekam w kolejce i biorę zimne tyskie. Chillout mode: ON.
Niebawem zaczyna się losowanie nagród. Jeden z naszych wygrywa cztery litry spryskiwacza do szyb i różową torbę na ramię. Są wiwaty i śmiechu co nie miara. Zbieramy się do Kazimierza. Rybka, lody i pifko na trawie tuż obok Wisły. Wyciągam z kostki kleszcza, który jeszcze nie zdążył sobie popić. Pełen relaks, śmichy-chichy. Dobrze jest.
Bieg Szlak Trafi jest dzieckiem dwóch biegowych wariatów. Rzecz jasna, poza nimi była cała masa osób, dzięki którym stał się możliwy, ale „ojców założycieli”, z tego co wiem, było dwóch *. Jeśli chodzi o ocenę strony organizacyjnej – należy się organizatorom szkolna szóstka z plusem. Biuro zawodów działało jak w zegarku, oznakowanie trasy dużo lepsze niż na Orlen Maratonie przy nieporównywalnie mniejszych zasobach ludzko – finansowych. Do tego plac zabaw + animacje Myszki Norki dla dziatwy, której biegacze przywieźli dość sporo. Po biegu woda + pyszne leczo z bułką ( córka zjadła mi pawie 1/3, ale co tam – niech jej na zdrowie wyjdzie). Był, co prawda jeden incydent z chłopem, który koniecznie chciał przejechać przez parking na swoje pole, ale wziął się głównie z tego, że któryś z biegaczy tak zaparkował auto, że nie było jak przejechać. Tak, czy owak, dla mnie, jako biegacza, sytuacja przeszła niezauważona – a to tylko plus dla organizatorów – znaczy się potrafią okiełznać sytuacje nieprzewidziane, czym jeszcze bardziej zaplusowali.
Toi-tojów było tyle, ile trzeba, do tego umywalki do obmycia się po biegu – jak na bieg terenowy zaplecze było niemalże deluxe. Do tego jeszcze ten nieuchwytny lokalny „feeling” – ekologiczne torby startowe, leczo po biegu, 4litry płynu do spryskiwaczy, który można było ugrać w pobiegowym losowaniu…
Nie mogę inaczej podsumować biegu, jak w samych superlatywach. Krótka, acz bardzo wymagająca trasa, bardzo ładna okolica, świetna organizacja, imprezy towarzyszące. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że organizatorzy pójdą za ciosem, sponsorzy dopiszą i za rok do wyboru będzie dycha i półmaraton. Bo maraton w takich warunkach – to chyba tylko pod Iron mana 😉
* korekta od organizatorów – ścisła grupa przygotowująca imprezę liczyła 5 osób: Ola, Gosia, Dawid, Łukasz i Bartek
Autor: Krzysztof Zapolski
www.dajeszojciec.blogspot.com
Leave a Comment