Pogoda w sobotę 29 czerwca napawała optymizmem, było trochę chmur ale bezdeszczowo i w miarę upływu czasu do startu coraz śmielej wyglądało słońce. Temperatura wzrastała z każdą minutą.
I to nie tylko powietrza ale też adrenaliny co we krwi ostro mieszała nam wszystkim.
Kilka dni wcześniej lało okrutnie w Beskidach i szlaki górskie pokryły się kałużami i błotem, które nie zdążyło jeszcze wyschnąć.
Rynek w Ustroniu szybko zapełniał się kolorowym tłumem. Kilka minut przed bramką startową włodarze miasta zrobili szybką odprawę, postrzelali w niebo dla sprawdzenia pistoletu startowego aż w końcu padł ten jeden najważniejszy huk obwieszczający start stu trzydziestu kilku zawodników do biegu na Czantorię i powrót do Ustronia.
Ruszyliśmy, tym razem wolniej niż zwykle albo mi się tak zdawało bo zaczynałem bieg z ostatnich miejsc a alejka, którą zaczynaliśmy była niemiłosiernie wąska. Peleton się rozciągnął.
Później przelot przez jeszcze węższą kładkę nad strumykiem i już jest lepiej. Lecimy asfaltem, ale nie rozlewamy się na całą szerokość co by znaczyło, że czołówka jest już daleko, daleko. I pierwszy poważniejszy podbieg. Jeszcze dajemy radę, później wypłaszczenie i wpadamy już na drogę gruntową. Chwila złapania oddechu, zakręt i spory kawałek w dół.
Taka zmyła, że niby już wracamy do Ustronia. W poprzek drogi stali strażacy pokazujący właściwy kierunek. Zapędzali nas tam do lasu jak jakieś owieczki idące na rzeź. No… i zaczęło się.
Trakt prosty jak starzała, że końca nie było widać bo znikał gdzieś wysoko za garbem tylko, że koszmarnie stromo. Pomyślałem, nawet że bieg na Klimczok na rozpoczęciu Ligi Biegów Górskich był łatwiejszy.
Moja grupka a właściwie szereg przeszedł do mozolnego ale szybkiego marszu. W dali, wysoko, ludzkie punkciki zmagały się z błotem, kamieniami i stromizną stoku. Co jakiś czas ktoś przystawał, ktoś jęczał, że go coś boli i nie da rady dalej.
Zmierzam się z tą górą, serce wali, płuca rozsadza a stopy błądzą po tych kamieniach i błocie, żeby tylko znaleźć twardszy grunt i porządnie się odbić do następnego kroku. Niby szybko, ale do czasu. W którymś momencie zauważam, że obraz przed oczami zaczyna mi się rozmazywać a głowa zaczynała kiwać bezładnie.
Oj nie dobrze, zwolniłem i pozwoliłem żeby organizm nieco odsapnął.
Dookoła buczyna, z jednej strony przepaść a z drugiej pod górę w nieskończoność powykrzywiane, wyłupiaste drzewa jedno za drugim stoją i patrzą co się tutaj wyprawia.
Przed nami pojawiło się lekkie wypłaszczenie. Z nadzieją patrzyłem, że może zbliżamy się już do przełęczy ale niestety za przegibkiem szlak dalej piął się ostro w górę.
Odpocząłem trochę a jak już się trochę bardziej zrobiło sensownie to zacząłem biec. Trakt przeszedł w wąską ścieżkę co jakiś poprzegradzaną wysokimi kamieniami i pniakami. Udało mi się tutaj dogonić kilka osób ale przypłaciłem to później mocnym zmęczeniem. W końcu wypadamy z lasu.
Z boku baca siedzący na ławie prze bacówką pozdrawia nas serdecznie rzucając sarkastycznie stwierdzenie jakie to ostre podejście pokonaliśmy. Wpadamy na przełęcz a stamtąd widać już Czantorię Wielką.
Chwila czasu na łyk wody. Dlaczego oni tak mało leją tej wody do kubków?
Zmagam się z tym plastikiem usiłując jakimś większym haustem zwilżyć gardło, ale gdzie tam, nie za bardzo chce wchodzić.
W końcu wylewam resztę na głowę i dalej na szczyt. Kątem oka bo przecież ciężko dysząc i bezwiednie w dół patrząc na swoje buty niż na to co przede mną, widzę rozpadającą się świerczynę osłabioną przez suszę i opieńki a teraz atakowaną przez korniki. Nie jest to pożądany widok, ale taka jest tu kolej losu tych świerczyn. Nie ma się co smucić las i tak tu będzie. W drugą stronę biegną już Ci, którzy dotarli na górę i robią nawrót w kierunku Czantorii Małej.
Mijamy pozdrawiających i dopingujących nas turystów przy schronisku i w końcu wbiegam szczęśliwy na szczyt. To dopiero jedna trzecia trasy. Robię nawrót, no…. Nareszcie w dół, można złapać normalny oddech i pozwolić butom samym wybierać ścieżkę, pędzę w dół ile mogę, tyle że nie za długo. Szeroki trakt przechodzi w węższy, zaliczam jeszcze jeden kubek wody, który z taką samą trudnością opróżniam i koniec wolności. Na ścieżce roi się od ostrych kamieni a sama ścieżka dość stromo opada w dół. Trudno i niebezpiecznie jest tędy zbiegać.
Ale najgorsze i tak będzie dopiero przed nami. Próbuję biegnąć brzegiem łąki i drogi, tutaj jest zdecydowanie lepiej. Udało mi się kogoś wyprzedzić, a w zasięgu wzroku mam ciągle parę, którą gonię właściwie od początku. Pojawia się pytanie czy czasem nie lepiej było wspinać się pod górę niż tutaj kuśtykać w dół. Trochę zaczyna mi dokuczać biodro, które mocno się odzywa przy tym zbiegu. Trakt się zmienia, zaliczam lekko mały podbieg pod Czantorię Małą ale…. nie, skręcamy już w dół.
Trasa jest super oznaczona, na całej długości na drzewach powieszono taśmy a tam gdzie jest wątpliwość stoi jeszcze tabliczka z odpowiednim kierunkiem biegu. W miejscach już bardzo trudnych organizatorzy postawili strażaków lub innych wolontariuszy wskazujących drogę. Ale teraz…. Ostro w dół, szlak zrywkowy usiany jest na całej długości kamieniami. Nie wiem jak inni przede mną tędy zbiegali, ale sporo ludzi właśnie tutaj miało problemy.
Ruszam z impetem, trasa podobna jak przy zbiegu z Lubogoszcza do Mszany Dolnej zielonym szlakiem. Jeśli mam gdzieś nadrobić czas, to tylko tu mimo, że jest bardzo niebezpiecznie. Całkiem dobrze mi idzie, sprawnie przeskakuję przeszkody a dobre buty naprawdę przydają się na tych kamieniach.
W końcu mijam koleżankę, którą biegnie przede mną od samego początku. Dla mnie jest wielka, że tam na tym podejściu pod Czantorię w lesie tak sobie świetnie radziła, zamieniamy kilka słów, proponuję biec lasem gdzie nie ma kamieni. Mijamy się i lecę dalej. Po chwili szlak przecina spora kłoda leżąca niczym skocznia. Można faktycznie wbiec na nią odbić się i poszybować jak Małysz dalej w dół, tylko że dalej nie ma normalnego zeskoku tylko jakieś rumowisko skalne. I już jestem na dole. Zmęczenie po tym kamienistym zbiegu dało teraz znać.
Przede mną biegnie człowiek z drużyny Ambitni Amatorzy i słyszę, że za mną też ktoś leci. Dopingujemy się nawzajem. Rozmawiam z ambitnym amatorem o czasie biegu i kilometrażu. Jeszcze cztery kilometry. A nasz czas biegu w tym momencie 1 godzina i 40 minut. Zamarzyło mi się nagle ukończenie biegu w dwie godziny i gdyby to był normalny szosowy bieg czy inny płaski to taki czas mógłbym jeszcze wykręcić, tym bardziej że w zasadzie było już w dół nie licząc jeszcze jednego błotnistego odcinka i małej górki. Ale sił też już mi brakowało, mógłbym zacząć oszukiwać własny mózg i nakręcić się ale…. łatwo się mówi, że da się. Powoli zbliżaliśmy się do końca trasy, kilometry jednak łatwo nie ustępowały mimo, że trasa już tylko zmierzała w dół. Ktoś mnie jeszcze wyprzedził i wtedy pomyślałem sobie…. o… nie, nie dam się tak łatwo. Odległość między nami zwiększała się, zostało jeszcze z 300 metrów, coś tak kręciłem swoimi nogami, ale przeciwnik też nie dawał za wygraną. Jeszcze 200…. Jeszcze 100.
Finisz. Wtedy dałem dyla, puściłem się sprintem przed siebie, wpadłem na rynek, przekroczyłem metę i przeszczęśliwy ledwo zatrzymałem się na ostatnim ogrodzeniu.
Super sprawa, nigdy bym nie przypuszczał, że uda mi się tak finiszować na ostatnich metrach, aż mnie skurcz jakiś w ramionach złapał. Po chwili wlałem w siebie dwa litry wody… usiadłem na ławeczce, jeszcze błędnym okiem patrzyłem dookoła, ktoś mi założył na szyi medal, ktoś leżał w fontannie, że tylko głowa mu na powierzchni wystawała a ludzie dookoła witali kolejnych uczestników na mecie.
Nie zakończyłem co prawda biegu w ciągu dwóch godzin, tak jak sobie to w końcówce zamarzyłem i brakło mi czterech minut ale i tak jestem szczęśliwy. Zastanawiałem się później gdzie można było przyspieszyć… ale nic nie wymyśliłem.
Każdy bieg jest męczący ale to mi się właśnie podoba. Jedni chcą na nim wypaść jak najlepiej inni po prostu chcą go ukończyć. Mnie zawsze fascynowało zmaganie się ze sobą i z trasą nawet i z samym uczuciem zmęczenia, to że się chce iść pod górę nawet jak jest ciężko i sił brak a serce wali tak jak by zaraz miało wyskoczyć.
Marcin Jachym
A już 13 lipca zapraszamy na drugą edycję Mountain Marathonu do Karpacza – czaka nas Bieg Na Śnieżkę …
Leave a Comment