Hardy Rolling - czyli świnie przy korycie... - BiegiGorskie.pl

Hardy Rolling – czyli świnie przy korycie…

Jest sobotni poranek, 26 kwiecień 2014r, w planie Bieg Hardy Rolling w Szczawnicy , dystans 6km. Otwieram oczy, rzucam spojrzenie w stronę okna.
–  Kurde ! Jednak wczoraj wieczorem ładna pani z telewizji nie kłamała mówiąc, że dziś będzie padać deszcz. No i dobrze!

W zeszłym tygodniu biegałem w Tatrach po śniegu, a dziś mam szansę wytaplać się w błocie tak jak czynili to 45 lat temu uczestnicy festiwalu Woodstock .

SONY DSC

Leżę jeszcze pół godziny, potem wstaję i szykuję się do podróży. Wychodzę na zewnątrz, ciągle pada, ale jest przyjemnie ciepło. Wsiadam do samochodu i mknę „Zakopianką” na południe.

Deszcz nieprzerwanie pada, raz mocniej , za chwilę słabiej. Po półtorej godziny jestem już w Szczawnicy, niewielu ludzi kręci się po miasteczku. Zostawiam samochód przy głównej drodze i swoje kroki kieruję do szkoły gdzie znajduje się biuro zawodów. Odbieram pakiet startowy, zamieniam kilka słów ze znajomymi biegaczami. Wracam do samochodu, przebieram się w krótkie spodenki i podkoszulek, przypinam numer startowy.

Ubieram swoje buty, zupełnie nie przystosowane do biegania po górach, a tym bardziej po mokrych górach. Ale nie ma zmiłuj się, innych nie mam ! Start biegu jest w stosunku do poprzedniego roku oddalony o 1 km w stronę Dunajca.  W ramach rozgrzewki biegnę tam, mijając znajome twarze biegaczy. Deszcz przestał padać. Jest ciepło, duża wilgotność powietrza, to nie ułatwi pracy organizmowi w czasie biegu.  Docieram na miejsce, akurat rozpoczyna się rozgrzewka prowadzona dla uczestników biegu Hardy Rolling Liczba uczestników wydaje się być zbliżona do zeszłorocznej ok. 100 osób. Wśród nich widzę twarze potencjalnych zwycięzców. Ja liczę na miejsce w pierwszej trzydziestce. Zbliża się godzina 11.00, zawodnicy powoli  gromadzą się przy linii startu.  Jeszcze krótkie uwagi na temat trasy, ostrzeżenia o śliskiej nawierzchni i w końcu odliczanie i start.

Najpierw przebiegam przez wąski mostek nad potokiem Grajcarek, za nim w lewo na promenadę. Czołowi zawodnicy wyrwali ostro do przodu, około 15 zawodników.

SONY DSC

Ja na razie jestem w środku stawki, tłok, trudno wyprzedzać. Płasko, kostka brukowa jak na biegu ulicznym. Tak przez około kilometr. Biegacze rozciągnęli się tworząc długiego kolorowego węża. Po kilku minutach wbiegam na błotnistą drogę.
– Jasna cholera ! – pomyślałem. Skoro już tu na dole jest tak grząsko, to co będzie na podbiegu. Tam w zeszłym roku błotnista breja zdjęła mi z nogi but, zabierając cenne sekundy,  a wówczas nie było tak mokro jak dziś.

SONY DSC

Na razie pokonuję niewielki podbieg. Buty wydają śmieszne dźwięki, jakby ktoś mlaskał zjadając z wielkim apetytem jakąś dobra potrawę, albo jak świnia pochłaniająca łapczywie zawartość koryta. Serce, już na wysokich obrotach pompuje krew w najdalsze czeluście organizmu, płuca próbują pobrać jak największą ilość powietrza, nogi starają się wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Na razie poszczególne części mojego organizmu zgodnie współpracują.

SONY DSC

Ale przede mną najtrudniejszy etap Hardego – stok narciarski, po którym mam się dostać na Szafranówkę czyli najwyższy punkt tego biegu.

Podnoszę głowę, patrzę w górę, moim oczom ukazuje się stromy, ba, bardzo stromy, kilkusetmetrowy podbieg. Czołówka zawodników jest już w jego połowie, a ja dopiero zaczynam wspinaczkę. Brak systematycznego treningu daje się we znaki. Jeszcze przez chwilę udaje mi się biec.

Niestety co raz wolniej, aż przechodzę do marszu. Czyni tak większość zawodników, których mam przed sobą. Brak odpowiedniego obuwia okazuje się sporym utrudnieniem.

SONY DSC

Stopy ślizgają się na mokrym błotnistym podłożu. Breja przyklejona do podeszw  nie pozwala na pewne stawianie kroków.

Co jakiś czas udaje mi się wykrzesać jakieś resztki sił i podbiec kilkadziesiąt metrów, by po chwili znów maszerować. Zaczynam rzęzić i charczeć, jak koń obarczony zbyt dużym ładunkiem, albo finiszujący w Wielkiej Pardubickiej. Serce zmuszone jest do pracy na granicy swoich możliwości, płuca chciałyby łykać więcej powietrza, ale coś je ogranicza. Nogi pomimo wyraźnych i jednoznacznych rozkazów płynących z centrum dowodzenia znajdującego się ciągle w mojej głowie, a brzmiących – BIEGNIJCIE , BIEGNIJCIE !!! – odmawiają ich wykonania. Mozolna wspinaczka zdaje się nie mieć końca.

SONY DSC

Nareszcie znajomy zakręt w prawo , potem lekkie wypłaszczenie terenu.
Uff… Już wkrótce Szafranówka ! Potem tylko zbieg. Wytrzymaj ! Dasz radę.

Pod szczytem widzę już znajome twarze moich wiernych kibiców, machają rękoma i głośno dopingują. Zazwyczaj w takich sytuacjach uwalniają się u mnie , nie wiem skąd, jakieś zapasy sił , pozwalające przyspieszyć. Rok temu tak było, dziś tych zapasów zabrakło. Ciężkim krokiem przechodzę obok nich , robię głupią minę do zdjęcia i kieruję się w stronę szczytu Szafranówki. Osiągam go wreszcie. Niesamowita ulga, jakby ktoś ściągnął mi z pleców jakiś ciężki ładunek. Teraz tylko w dół, jak najszybciej. Zaczynam zejście stromymi skałami. Niestety wraz z grupą kilku biegaczy napotykamy na przeszkodę w postaci trójki turystów, którzy nie zważając na rozgrywane zawody, gramolą się na szczyt z przeciwnej strony, tarasując przejście. Jestem zmuszony do kilkunastosekundowego postoju. Czas biegnie , tracę cenne sekundy, w końcu tracę i cierpliwość, wchodzę w krzaki  i tamtędy schodzę w dół omijając niespodziewaną przeszkodę, wpadam z powrotem na trasę. Ciągle błoto i na dodatek śliskie kamienie. Ostro w dół. Stopniowo się rozpędzam, dróżka robi się co raz szersza. Przed biegiem obawiałem się zbiegu w tych warunkach i w tym obuwiu. A tu jakże miłe zaskoczenie.

Moje „Najki” do biegów ulicznych rozgrzały się chyba jak opony bolidów Formuły 1, bo całkiem dobrze trzymają się podłoża. Ślady na drodze wyraźnie wskazują na wielokrotne poślizgi zawodników biegnących przede mną, a moje buty zupełnie odwrotnie niż w czasie podbiegu, dobrze trzymają się podłoża. Kawałek płaskiego terenu, zakręt w prawo i znów w dół. Byle się nie wywrócić. Rozpędzony mijam kilku zawodników biegnących dość asekuracyjnie, kilku z nich ma wyraźne ślady, po niekontrolowanych upadkach w błoto. Rozluźniam ciało, biegnę swobodnie pokonując kolejne metry zbiegu.

Nieco zwalniam bo buty jednak zaczynają tracić przyczepność. Wpadam w wąski wąwóz , biegnę koleinami, którymi wartko płynie woda z wcześniejszych opadów. Błoto po kostki. I znów, z każdym kolejnym krokiem, daje się słyszeć to specyficzne mlaskanie świń przy korycie. Wreszcie ostry zakręt w lewo i asfalt. Jeszcze kawałek w dół i tym razem ostro w prawo. To już promenada przy Grajcarku. Jakieś 200 metrów przede mną widzę dwójkę zawodników.
Kurde ! Są za daleko , już ich nie dogonię.  – pomyślałem.
Kroki stają się co raz cięższe, ciągle nie widać mety. Wreszcie z za  zakrętu wyłania się mostek gdzie skończą się te męczarnie. Po chwili wpadam na niego i mijam linię mety.

Koniec !!!

SONY DSC

Ładna dziewczyna wiesza mi medal na szyi, ktoś podaje mi wodę. Odchodzę na bok, pochylam zmęczone ciało, wyrównuję oddech. Podchodzę do bufetu, pomarańcze, banany, czekolada, drożdżówki, woda, napoje izotoniczne, no nieźle ! Biorę kilka sztuk pomarańczy, łykam z apetytem. Teraz ja mlaskam, tak jak moje buty podczas biegu.

 I tak, jak za każdym razem, po zakończeniu biegu, jestem cholernie zmęczony, wycieńczony, ale jednocześnie naładowany ogromną  ilością pozytywnej energii, której nigdzie indziej jednorazowo nie jestem w stanie zatankować w takiej ilości. Może się to wydawać niezrozumiałe dla innych, ale dzięki takim zawodom odpoczywam, na chwilę uwalniam się od wszelkich  problemów jakimi często zawalona jest moja głowa. W czasie wysiłku do jakiego zmuszam ciało w trakcie zawodów, zdarza mi się wyłączyć wszelkie mechanizmy myślowe (niechcący, bezmyślnie, samoczynnie), przez kilka chwil, może minut jestem zupełnie sam i tylko sam, a może mnie nawet nie ma. Jakby nic nie istniało. Pustka , nic. To naprawdę dziwne  uczucie. Najmocniej odczułem to w zeszłym roku podczas biegu na Babią Górę. O czymś podobnym pisał niedawno w jednym ze swoich artykułów pt. „Ekspresje biegowe- za mną dobiega On…” w portalu „Biegi górskie” redaktor Daroz. Być może to uczucie jest udziałem wielu biegaczy, ale się nad tym zwyczajnie nie zastanawiają lub nie zauważają. Walka ze słabościami organizmu i z logicznym myśleniem – które jeszcze czasem w najtrudniejszym etapie biegu, podsuwa różne myśli i pytania typu : Po co ty to robisz człowieku?  Nie musisz tego robić , zwolnij , stój  –  umacnia charakter człowieka, umacnia wiarę w to, że jeśli się czegoś chce, to się tego dokona, to się to osiągnie.

Część z wpisowego przeznaczona jest na Fundację Rak’n’Roll Wygraj życie, wspierającą osoby chorujące na nowotwory. Podobnie jak przed rokiem, teraz również, w biegu brały udział osoby zmagające się w swoim życiu z chorobą nowotworową. To właśnie one dają przykład, że wiarą i uporem każdy człowiek może pokonać największe życiowe przeszkody. Nigdy się nie poddawaj! Uwierz we własne siły! Walcz do końca! Aż do zwycięstwa!

Biegi Górskie w Szczawnicy Rak’n’Rolling Run to dobrze zorganizowana impreza biegowa, na której naprawdę warto być. Piękne okolice, wymagające trasy biegów, dobra organizacja, wesoła atmosfera. Dzięki organizatorzy ! Brawo, brawo, brawo! Tak trzymać.

A wy ludzie, nie siedźcie bezczynnie w domach , nie narzekajcie jaki ten świat jest zły, nie pytajcie : Jak żyć panie premierze ? Podnieście swoje cztery litery z wygodnej kanapy i zacznijcie biegać! Wpadajcie za rok do Szczawnicy by zmierzyć się z własnymi słabościami i by doznać tych wrażeń jakie były dzisiaj moim udziałem i całej reszty biegaczy uczestniczących w tych zawodach.

Biegacz amator – totalny amator

Szczególne podziękowania dla moi wiernych kibiców za doping na trasie i dla moich Najków do biegów płaskich, za to, że dały radę 🙂

Do zobaczenia za rok!

P.S. Jeśli jakiś Adidas, albo Najki, albo inny Ribok 😉 chciałby mi sprezentować buty do biegów górskich to proszę bardzo, chętnie przyjmę i  przetestuję  🙂

Fot.  Danuta Stec

Napisane przez

Krzysztof Szwed

Jeszcze nie skomentowany

Dodaj swój komentarz

Wiadomość

*