Od dobrych kilku lat zastanawiam się: „ I po co się tak męczyć?” . Okazuje się jednak, że nie jestem sam w całym tym szaleństwie, bo wokół mnie jest pełno takich równie zdrowo postrzelonych wariatów. Jedyne co nas wyróżnia pośród innych toto, że w dzisiejszych czasach jesteśmy trochę bardziej zabiegani, bo o bieganiu jest właśnie mowa. Tak naprawdę nie wiem co bardziej mnie urzeka w tej formie aktywności: sam bieg, wysiłek mu towarzyszący, a może moment przekraczania mety i czas późniejszego błogiego odpoczynku, ale paradoksalnie czas kiedy biegnę i mdleję ze zmęczenia jest jedynym czasem kiedy czuję, że tak naprawdę żyję.
Przed startem w Chojnik Maratonie na swoim koncie miałem przebiegniętych oficjalnie kilka maratonów, zaliczonych parę innych biegów i kilkanaście przeczytanych artykułów o biegach górskich. Podobno czytanie dla niektórych jest równie męczące jak samo bieganie, także po tak oczytanym okresie przygotowawczym postanowiłem w końcu wejść do rzeki, którą zamierzałem popłynąć i zapisałem się na wyżej wspomniany maraton górski.
Mimo iż miałem biegać po górach, cel na ten bieg nie był zbyt wygórowany – ukończyć trasę w limicie czasu i zrobić sobie podczas biegu kilka pamiątkowych zdjęć.
W końcu nadszedł dzień wyczekiwanego startu i wybiła „godzina zero”, czyli 2 w nocy, bo o tej godzinie musiałem wstać, by dojechać na czas. Z trudem podnoszę się z łóżka i robię poranną gimnastykę – góra, dół, góra, dół. Później to samo z drugą powieką.
Uzbrojony w aparat fotograficzny i z resztą sprzętu do Sobieszowa jadę autobusem z przesiadką w Jeleniej Górze. W drodze próbuję przyciąć komara, ale przez całą podróż mam raczej tyko zamknięte oczy.
Na miejscu pojawiam się przed godziną 7 i moim oczom ukazuje się urokliwy widok – rozległa , zielona polana, w sercu której znajduje się dosłownie wyjeżdżony plac, a na nim ustawione namioty.
Okazuje się, że nawet brak kosiarki nie był dla organizatorów przeszkodą w przygotowaniu terenu pod start – organizatorzy zamiast kosiarką kosili trawę samochodem. Brawo za kreatywność. Zacząłem się tylko zastanawiać, czy po powrocie do domu nie usłyszę w wieczornych wiadomościach informacji o tajemniczych kręgach w trawie w okolicach Sobieszowa.
W tle za namiotami widać zalesione zbocza gór, a całość dopełnia mgła lekko unosząca się na łąką. Do startu mam jeszcze ponad 2 godziny, więc wynajduję sobie wygodną kamienną ławkę i ucinam sobie na niej drzemkę.
Proces rejestracji przebiega sprawnie i szybko – otrzymuję swój numer i koszulkę. Z każdą następną minutą na placu pojawiają się kolejni uczestnicy biegu. Ogólnie panuje bardzo fajna atmosfera, czuję się jakbym był na rodzinnym pikniku.
Humory dopisują wszystkim. Podobnie jest z pogodą.
Zaczynam powoli przebierać się w swój strój roboczy, czyli strój, w którym mam zamiar pobiec. Co jakiś czas pies organizatorów próbuje dobrać się do moich Snickersów, ale muszę przyznać, że robi to w sposób bardzo kulturalny i nienachalny. Do plecaka pakuję rzeczy, które wydaje mi się, że mogą się przydać na trasie. Do samego końca waham się, czy by nie dorzucić do tego wszystkiego kilo śląskiej i słoik z bigosem, tak na wszelki wypadek.
Czas ma tę właściwość, że płynie tylko w jedną stronę, więc moment startu nieubłaganie się zbliża, ale mimo wszystko jestem całkowicie spokojny. Po krótkiej odprawie zrzucam jeszcze zbędne kilogramy w „toj-tojku” i oto stoję już na linii startu. W zasięgu wzroku mam Zamek Chojnik i aż nie chce mi się wierzyć, że dotrę tam dopiero za kilka godzin.
Trzy… dwa… jeden… START!… i ruszyli. Na początku powoli, ospale – w końcu przecież to nie bieg na 100 metrów, ale już po kilkunastu metrach wszyscy byli w swoim właściwym tempie biegowym.
Biegnę w środku grupy. Jest płasko, więc jest luz, ale chwilę później zaczęło się. Na odprawie przedbiegowej wspominano coś o dłuuuuuugim podbiegu zaraz na początku trasy jako elemencie koniecznej rozgrzewki – i rzeczywiście, organizatorzy nie okłamywali nas.
Biegnę zatem pod górę, potem pod górę i po chwili znów pod górę. Pocieszam się myślą, że każda góra ma swój szczyt, więc na pewno nie będę tak biegł w nieskończoność. Na trasie biegu jest dosłownie wszystko: skały, kamienie, żwir, wystające korzenie drzew, kałuże, błoto, a w dół stoku płynie sobie leniwe strumyk. Dla mnie, typowego asfaltowca i biegacza po drogach polnych, z pewnością jest to ciekawe urozmaicenie trasy biegu.
Po jakichś 35 minutach docieram do pierwszego bufetu, gdzie na uczestników biegu czekał już suto zastawiony stół szwedzki.
Co prawda po cichu liczyłem na jakieś chłodzone piwo, ale do wyboru jest wóda….eeee znaczy się woda i izotonik – jest zatem dobrze.
Do zakąszania organizatorzy przygotowali kawałki pomarańczy, arbuza, banany i rodzynki.
Delektuję się swoim kubkiem izotoniku, a w między czasie wyprzedzają mnie kolejni zawodnicy.
Mimo wszystko dalej spokojnie sączę swój izotonik, bo tak naprawdę jedyną osobą, z którą dzisiaj rywalizuję jestem ja sam.
Chwilę później ruszam w dalszą drogę. Okazuje się, że znowu jest pod górę, ale jakoś szczególnie mnie to już nie dziwi.
Postanawiam w końcu skorzystać z kijków, które zabrałem ze sobą, i które to stają się już moim nieodłącznym towarzyszem do końca biegu.
Tak jak już wspominałem – był to mój debiut w imprezie tego typu, więc nie miałem zielonego pojęcia jak mój organizm zniesie taki wysiłek, więc wołem już od samego początku oszczędzać siły w każdy możliwy sposób.
Droga, którą podążam jest na tyle szeroka, że spokojnie można by tu przejechać tirem.
Z lewej strony, co jakiś czas spomiędzy drzew wyłania się widok na ogromną dolinę. Po prawej ciągnie się zalesione zbocze , a wzdłuż drogi spływa sobie spokojnie, naturalnym tempem strumyk, który kusi swoim szumem, by na chwilę przysiąść na kamieniu i zanurzyć w nim stopy. Z trudem opieram się tej pokusie i prę wciąż w górę. W końcu wybiegam z lasu na otwartą przestrzeń, gdzie widok zapiera mi dech w piersi, mimo, że i tak już ciężko mi się oddychało. Dopiero teraz na szlaku pojawiają się większe grupy turystów. Po zasłyszanych rozmowach wnioskuję, że są to Czesi, zatem muszę być już gdzieś w pobliżu granicy z Czechami. Mam ochotę pozdrowić mijanych turystów, ale jest jeden mały szkopuł – z językiem czeskim jest u mnie na bakier. Nagle przypominam sobie o Kreciku i jego słynnym „Ahoj!”. Krzyczę zatem „ahoj!”, a ludzie niczym echo dopowiadają mi „ahoj!” i się uśmiechają.
W oddali dostrzegam moją Ziemię Obiecaną – bufet nr 2. To taki mały stolik, a daje tyle radości. Na spokojnie ładuję do pieca trochę kalorii i ruszam dalej. Ścieżka robi się na tyle wąska, że tirem by się tutaj już nie wjechało – co najwyżej rowerem. Po obu stronach szlaku ciągną się szpalery drzew, a pod nogami kamienny dywan. Biegnę granią.
W porównaniu do wcześniejszych odcinków, można powiedzieć, że teren jest wręcz płaski , a nawet zaczął lekko opadać. Czuję jakbym dostał dodatkowy wiatr w żagle, bo znacznie przyspieszam, ba!, mam wrażenie, że odpoczywam biegnąc. Wystające z podłoża kamienia bardzo uatrakcyjniają szlak, przez co jestem maksymalnie skupiony na każdym kroku, bo o kontuzję w takim terenie na pewno nie jest trudno. Wszyscy turyści pierzchają na pobocze przed stadem rozpędzonych kozic górskich ( czytaj zawodników). Wielu pozdrawia nas, macha, dopinguje i robi zdjęcia – takie miłe akcenty występują na trasie już do samego końca.
W pewnym momencie przypominam sobie o aparacie. No przecież nie zabierałem go tylko po to, by robił za zbędny balast, więc zatrzymuję się i robię tutaj kilka zdjęć i później jeszcze w paru innych miejscach na trasie.
Biegnę dalej, w sumie teraz to już lecę – tak mnie nogi niosą do przodu. Nagle pod nogami miga mi coś niebieskiego. Mija chwila zanim uświadamiam sobie, że najwyraźniej ktoś musiał zgubić swoją opaskę z chipem. Hamuję zatem ostro, nawracam na pięcie i już po chwili jestem w posiadaniu dwóch chipów. Diabełek, który przysiadł na moim ramieniu podpowiada mi, by po powrocie do domu wystawić drobiazg na Allegro, ale wkrótce kusiciel ów zostaje zdmuchnięty przez pęd wiatru – tak znów pruję do przodu. Właściciel zguby odnajduje się dość szybko. Informuję go jeszcze tylko, że podziękowania przyjmuję na rachunek bankowy, albo ostatecznie w formie czeku i biegnę dalej.
W oddali słychać grzmoty i zaczyna kropić delikatnie deszcz.
Mijam jedno schronisku, potem drugie. Przy trzecim staję jak wryty – no czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Nie wiem, który architekt jest autorem tego projektu, ale podejrzewam, że na egzaminach w czasie studiów musiał korzystać ze ściąg. Co prawda na odprawie przygotowywano nas mentalnie na spotkanie z tą budowlą, ale rzeczywistość przerosła moja wyobrażenia. Trochę to trwało zanim otrząsnąłem się z szoku, ale w końcu włączyłem tryb biegu i ruszyłem przed siebie. Chwilę później wpadam w sam środek wycieczki szkolnej. Każdy dzieciak chce przybić ze mną „piątkę”, ale ja niestety mam tylko dwie ręce, na dodatek w jednej trzymam kijki, więc nie daję rady tego ogarnąć. Informuję ich jeszcze, że jakby co to autografy będę rozdawał na mecie i pędzę dalej przed siebie. Chociaż wydaje mi się, że pędzę to zbyt duże słowo. Bardziej tak pędzę truchtem. Trasa teraz prowadzi drogą, widać robioną pod turystów – jest równa i wysypana żwirem. Strumyk, który przecina ją w poprzek przeskakuję z lekkością i zwinnością kozicy górskiej. Niestety, ale lądowanie ledwo co ustałem, bo skurcz łydki i towarzyszący mu ból, o mało co nie powala mnie na kolana. Dobrze, że nie widzieli tego sędziowie, bo z pewnością obniżyliby mi noty za styl. Poza tym wydaje mi się, że tak jakby pociemniało mi trochę w oczach, ale to tylko dlatego, że czarne chmury już szczelnie pokryły niebo i zaczęło nieco mocniej padać. Co jakiś czas słychać grzmoty w oddali.
Mimo wszystko biegnę dalej. Kilkaset metrów dalej nagle widoczność spada do kilkudziesięciu metrów. Nie jestem pewien, ale najwidoczniej musiałem wpaść w chmurę, albo ona wpadła na mnie – „Hmmm… zatem tak wygląda chodzenie z głową chmurach, o którym tak często się mówi.” – myślę sobie i ruszam do przodu twardo stąpając po ziemi. Wkrótce trasa biegu skręca ostro w lewo na żółty szlak i przede mną wyłania się długi, skalisty zbieg – lubię to! Mijam jeszcze grupkę ratowników, którzy okazują się być niezbyt mili, bo nie chcą mnie podwieźć nawet kawałka swoim wehikułem.
Zaczynam pruć niczym ferrari w dół – aż leci żwir spod moich kopyt. Ponownie na zbiegu udaje mi się dogonić i wyprzedzić kilku zawodników. Chyba wygląda na to, że zbiegi to moja mocna strona, choć wiem, że mijanych zawodników spotkam ponownie na najbliższym podbiegu, gdzie z pewnością nie będę forsował zbytnio tempa. Przy końcu zbiegu łapie mnie znów skurcz, ale tym razem jednocześnie w obu łydkach. Akurat obok przechodzą turyści , więc zgrywam twardziela i udaję, że nic się nie stało, ze wszystko w porządku, choć nie mogę ruszyć żadną nogą. Dowiaduję się od nich, że lider biegu pobłądził na trasie i przez to stracił aż 40 minut (sic!).
Chwilę później przebiegam obok jakiejś chaty tudzież gospody. Skalista ścieżka, którą się poruszam przechodzi w „ziemną” , a następnie w błotną, by w końcu zamienić się w mały potok z usianymi gęsto mokrymi kamieniami. Tak jakoś przypadkowo złożyło się, że trasa biegu przebiega akurat środkiem tego potoku. Trochę żałuję, że nie zabrałem ze sobą pary gumowych kaloszy. Kamienie są bardzo śliskie, więc co jakiś czas nogi rozjeżdżają mi się w przeciwnych kierunkach i prawie udaje mi się zrobić kilka szpagatów podczas tego zbiegu. Ponownie łapią mnie skurcze, co staje się dla mnie bardzo dziwne. Intuicja podpowiada mi , żebym opuścił skarpety kompresujące na łydkach. O dziwo, do końca biegu skurcze omijają mnie już szerokim łukiem. Na tym trudnym odcinku znowu udaje mi się uzyskać przewagę, którą ponownie tracę na podbiegach, ale w moim wykonaniu bardziej przypomina to podchody niż podbiegi.
Wybiegam na leśny dukt i kilkaset metrów dalej jest i on – mały stoli, na widok którego cieszą się moje oczy, a najbardziej uradowany to jest chyba mój żołądek. Popilim, pojedlim czas zatem ruszać w drogę. Biegnę leśną drogą i jest miło i jest przyjemnie, ale tylko do czasu. Wkrótce zaczyna się dość strome podejście w kierunku Czarnej Przełęczy. Miejsce to z pewnością zapamiętam na bardzo długo, bo właśnie tutaj dopadło mnie to coś , o czym słyszałem tylko w opowiadaniach, to coś, o czym tylko czytałem. Podeszła cicho, by z zaskoczenia i zaatakować z całą swoją mocą – tak zwana „ściana”. Przebiegłem kilka maratonów, ale nigdy wcześniej nie doświadczyłem czegoś takiego. Nagle ogarnęło mnie ogromne zmęczenie i coraz trudniej było mi oddychać. Nie byłem w stanie przejść więcej niż 5 metrów bez odpoczynku. Zacząłem wpadać w jakiś dziwny stan poczucia braku sensu tego co robię. I ten wredny głosik w głowie, który ciągle powtarzał, żebym dał sobie już spokój, że w takim tempie to i tak już nie zdążę dotrzeć do mety w limicie czasu. W największych momentach kryzysu po prostu miałem ochotę usiąść i zadzwonić do GOPR-u , żeby przylecieli helikopterem i mnie stąd zabrali.
5 metrów. Przerwa. 5 metrów. Dyszę jak lokomotywa. 5 kroków. Opieram się na kijkach, by wyrównać oddech. W głowie mam większy kocioł niż Kotły obok, których przebiegałem wcześniej. Przypominam sobie, że ktoś kiedyś powiedział mi, że prawdziwa moc ukryta jest w głowie, a nie w nogach. Zaczynam zatem uciszać ten wredny głosik i używam do tego celu mało wyszukanych słów. Nabieram z kałuży wody w dłonie i obywam sobie nią twarz – jest przyjemnie chłodna. Od razu czuję się lepiej. Przypominam sobie jeszcze jeden cytat: „ Ból jest tymczasowy. Może trwać minutę, godzinę, albo dzień, albo nawet przez rok, ale w końcu ustąpi … I coś innego zajmie jego miejsce. Natomiast jeżeli się poddasz, będzie trwał wiecznie.” Postanawiam sobie, że choć miałbym się czołgać to dotrę do tego zamku.
Po długiej i mozolnej wspinaczce docieram w końcu na szczyt góry i stwierdzam, że widoki były warte tego całego bólu. Gdzieś na dnie doliny widać jezioro.
Po krótkim odpoczynku czuję nagły przypływ energii i znów chce mi się biec. Od jednego z uczestników dowiaduję się, że do mety zostało jeszcze tylko 14 km, a mam 3h zapasu, więc wszystko gra i buczy aż miło.
Poruszam się po trasie, która ostateczni łączy się z czerwonym szlakiem. Po drodze spotykam Czecha, którego pytam, czy przypadkiem nie widział przebiegających tedy podobnych do mnie ludzi. Od dłuższego czasu nie natknąłem się na żadne oznaczenie trasy, więc wolałem się upewnić. Co prawda musiało to śmiesznie wyglądać, ale język migowy wciąż pozostaje najbardziej uniwersalnym językiem świata.
Bardzo długim, bo kilkukilometrowym zbiegiem docieram do ostatniego bufetu, gdzie czekają już przepyszne pomarańcze. Nie wiem dlaczego, ale w okolicach 40-tego km one zawsze są takie pyszne. Od chłopaków dowiaduję się, że do mety zostało jeszcze 6.8km. Oddycham z ulgą i mówię, że teraz to już jakoś dojdę. Akurat w tym momencie przybiega dwóch zawodników i ze zdziwieniem mówią: „Dojdziesz? Przecież tak pędziłeś, że za Chiny nie mogliśmy Cię dogonić.” Nie wiem dlaczego byli tacy zdziwienie, przecież gdyby przez las goniło ich dwóch facetów to z pewnością też by zasuwali ile tylko sił w nogach.
Po znowu przydługim odpoczynku ruszam by pokonać ostatni odcinek. Trasa wiedzie teraz już głównie mniej lub bardziej błotnistą drogą leśną. Niedaleko Zamku Chojnik mam jeszcze małą sesję zdjęciową, a później już tyko schody i meta. No właśnie, tylko te kamieniste schody – zapewne będą się śnić co niektórym po nocach. Jak na złość w pobliżu nie była dostępna żadna winda, więc nie mając zbyt dużego pola manewru ruszyłem ostro w górę.
Do tej pory myślałem, że do piekła schodzi się po schodach, a nie po nich wchodzi. Później już tylko bieg wzdłuż murów, zamkowa brama i meta usytuowana na dziedzińcu, kilkadziesiąt metrów dalej. Ale to nie była zwykła meta. Każdy z zawodników otrzymał swoją porcję braw. Każdy z zawodników mógł przerwać taśmę przebiegając przez linię mety. Właściwie to mógł ją wyrwać z rąk organizatorów. Niby to tylko zwykła taśma, ale jest jakaś magia w tym drobnym dodatku do biegu, a takie rzeczy długo zapadają w pamięć. Poza tym każdy został uwieczniony na zdjęciu przy przekraczaniu linii końcowej. A potem każdy otrzymał swój pamiątkowy medal, a gorący żurek był już tylko dopełnienie tego wszystkiego.
W taki oto właśnie sposób zaliczyłem swój debiut w biegach górskich. Nie mam porównania, więc trudno oceniać mi trudność trasy. Mogę powtórzyć tylko zasłyszane opinie, że trasa była bardzo wymagająca. Z całą jednak pewnością była bardzo malownicza i miałem ogromną frajdę pokonując kolejne kilometry. Niesamowita atmosfera, która stworzyli organizatorzy spowodowała, że już chce wracać na trasę Chojnik Maratonu. Nawet pisząc ten tekst wciąż uśmiecham się pod nosem. Obawiam się tylko, że w przyszłym roku już nie będzie tak łatwo zapisać się na ten bieg:)
Zapewne każdy startował w tym biegu z zupełnie innych pobudek – jedni chcieli powalczyć o podium, drudzy chcieli poprawić swoje czasy, jeszcze inni – po prostu ukończyć bieg. Myślę jednak, że niezależnie od tego co kto założył sobie przed biegiem, to każdy w pewnym momencie dochodził do granicy swoich możliwości fizycznych bądź psychicznych i jeżeli był w stanie zrobić krok dalej poza tę granicę – to już w tym momencie był zwycięzcą.
Relacja: Marcin Smoliga
A na deser relacja rymowana Kamili Koziołek!:
Legenda o „Maratończykach” spod Chojnika
W Sobieszowie, w Chojnika cieniu
Zjechali się rycerze w oka mgnieniu.
We współczesnych legendach widać jednak trend nowy,
Bo pośród rycerzy są też białogłowy.
Przy pięknym poranku na łąkowej oddali
Czyścili swe zbroje i się rozgrzewali.
A cóż to za bitwa? Wygląda mi na to,
Że to I-sza edycja biegu „Chojnik Maraton”!!!
Brać rycerska w podniecie, bo przed nimi znoje
Dyskutują gorąco, atakują TOI TOI-e.
Gdyż za chwilę koniec żartów
– zagrzmiał róg do startu…!!!
Ruszyli „z kopyta”, zadudniła ziemia.
Zaraz się spełnią rycerskie pragnienia.
Powiewa dumnie flaga z Wolsztyna,
To za swym bohaterem przyjechała rodzina 😉
I kibice krzyczą i matki i żony:
„Żeby tyle przebiec trzeba być szalonym!”.
Lecz już nikt z biegnących tego nie posłucha,
Gdyż został po nich tylko kurz i zawierucha…
Jeno cisza została i płaczące matki,
I fankluby samotne i malutkie dziatki.
Dzieci, co zostały strachu nie czuły wcale.
Raz obiegły łąkę – dostały medale
A za to, że tak odważnie startowały
Porcję pysznych owoców także dostały
Teraz czas się zbierać, wojowników oczekiwać.
Trzeba ruszać na metę i Chojnik zdobywać!
Bo NASI na szlaku walczą i się pocą.
Módlmy się i wierzmy, że wrócą przed nocą…
Ponad 43 kilometry ścieżek i śliskich kamieni,
Ponad 2 na podbiegach. Oj, będą zmęczeni!
Czarne chmury przyszły, huknęło w oddali,
Żaden się nie zlęknie, galopują dalej.
Znów kolejna góra? Znów podbieg…? Pot kapie.
A jak szczyt zdobyty, to się każdy w hełm drapie,
Jak z tej stromej fortecy rychliwie się zczłapać,
Ażeby się nie połamać oraz nie zasapać.
Trasa „trudna technicznie” – mówiąc delikatnie,
Kto słaby i wątły ten szybko odpadnie.
Na szczęście są obozy, gdzie dobrze jeść i pić dają,
Zacni ludzie uśmiechem oraz radą wspierają
I dalej trza uderzać na góry od nowa.
Sponiewieranie ogromne – MARATON SIĘ CHOWA!
Niech ta nazwa łagodna wnet odejdzie z pieśnią
Niech bieg ten się zowie „Chojnikową rzeźnią”
A tam hen na mecie wesoło i żywo:
Są bańki mydlane i leje się piwo 😉
Nagle hasło z wieży a tłum już wiwatuje
Po czterech godzinach pierwszy „orzeł” ląduje!
A inni pod górą, już finisz jest blisko,
Już tylko troszeczkę – już widać zamczysko…
I tak jeden za drugim do celu dobiegali,
A wszyscy kibice im co sił klaskali.
Wzruszenie i owacje a ludzie wciąż pogodni.
Wszyscy biegacze miana rycerza godni!
Potem zejście na polankę, gdzie słonko i wietrzyk,
Gdzie wszyscy pospołu dali cześć najlepszym.
Niejeden obolały, w kolanie miał dziurę
Oraz satysfakcję, że zdobył swą kolejną „górę”…
I dla niejednego szpital był o krok,
Jak wyliże rany – wróci tu za rok!!!
Tak to powolutku kończy się ma mowa.
Życzę by impreza stała się kultowa!
Kto był tam i przeżył to ma powód do radości,
A kogo zabrakło niech za rok zagości.
KONIEC
Napisała Kamila Koziołek,
która troszkę lepiej rymuje niż biega 🙂
Wolsztyn, dn. 13.06.2013r.
Leave a Comment