Na koniec sezonu zaplanowaliśmy „wisienkę na torcie” czyli wyjazd na francuską wyspę Reunion na Oceanie Indyjskim-500 kilometrów na wschód od Madagaskaru.
Od 23 lat odbywa się tam Le Grand Raid Reunion -nie tylko sportowe, ale wręcz kultowe wydarzenie na tej stosunkowo niewielkiej-220 kilometrów po obwodzie-wyspie. Od czwartku do niedzieli ultrasi z całego świata, w przeważającej części Reuonionczycy i Francuzi z Europy rywalizują na trasach 3-ch biegów wytyczonych w najpiękniejszych i najbardziej niedostępnych zakątkach wyspy.
Najtrudniejszy – La Diagonale des Fous – w potocznym tłumaczeniu: bieg w poprzek(wyspy) dla wariatów liczy 164 kilometry przy przewyższeniach sięgających 10000 metrów i w większości prowadzi po bardzo niestabilnym podłożu.
Wchodzi on w skład i ma w tym cyklu bardzo prestiżową pozycję. Dwa następne biegi: Trail de Burbon-93 km i 5700 metrów przewyższeń oraz La Mascareignes-65 km i 3700 metrów deniwelacji są także wymagające i przyciągają na start wielu biegaczy.
Przelot z Warszawy via Paryż z międzylądowaniem na Mauritiusie zajął nam ok.20 godzin i prosto z lotniska w Saint Denis (stolica wyspy) udaliśmy się najdroższą drogą Francji-wykutą w klifie wzdłuż oceanu-do Saint Pierre, gdzie znajdowało się biuro zawodów i start La Diagonale des Fous (Grand Raid).
Rzutem na taśmę Wojtek Kasiński odebrał pakiet startowy do Burbona natomiast Zbyszek Malinowski i ja musieliśmy odstać w wielobarwnej kolejce około 2 godzin po nasz niezbędnik do biegu „wariatów”. Okazało się, że takich wariatów jak my jest jeszcze ponad 2500!
Mieliśmy nieco ponad dobę na regenerację po podróży – start naszego biegu był zaplanowany na godzinę 22.00 dnia następnego.
Czas ten spędziliśmy m.in. na wycieczce w rejon Piton de la Furnaise – jednego z najbardziej aktywnych wulkanów na świecie.
W czasie erupcji gromadzi w swoim pobliżu nie tylko rzesze wulkanologów, ale także fotoamatorów próbujących uwiecznić na swoich „kliszach” gorące wnętrze Ziemi.
Po drodze w paru miejscach zauważyliśmy taśmy znakujące nasz bieg, a także „budowę” jednego z punktów kontrolnych na wysokości powyżej 2100 m n.p.m.
Księżycowy krajobraz wokół wulkanu w pewnym miejscu, jakby po przekroczeniu magicznej linii, zmienił się w tryskającą bujną zielenią resztę interioru wyspy, poprzerzynanej niewiarygodnymi wręcz kanionami.
Znajdujemy się bowiem w klimacie zwrotnikowym – temperatury powietrza oscylują wokół 28-30 st.C, a wilgotność sięga 100%. Jak się później okazało te głęboko wcięte,porośnięte lasem deszczowym wąwozy były główną areną naszych zmagań.
Ostatnie godziny przed startem spędzamy nad oceanem,gdzie liczne grupy młodzieży o bardzo egzotycznej urodzie przygotowują się do powitania głównych bohaterów dzisiejszego wieczoru. Tuż przed godziną zero nad miasteczkiem przechodzi tropikalna ulewa – przypomina mi się start do UTMB w 2011 roku, gdzie podobna rzesza ultrasów oczekiwała na start w strugach mrożącego krew w żyłach deszczu.
W przeciwieństwie do tamtego wydarzenia tutaj jest bardzo ciepło wręcz gorąco, tak że po chwili po ulewie nie ma śladu.
Natomiast pozostaje gorąca atmosfera wzmagana przez tłumy kibiców entuzjastycznie i bardzo żywiołowo dopingujących na początkowych kilometrach biegu-są barwne grupy tancerzy, różne kapele muzyczne i zwykli kolorowi mieszkańcy wyspy, głównie Metysi i Kreolczycy.
Pierwszą część dystansu staramy się biegnąć razem, ale wkrótce wznosząc się coraz wyżej poprzez tunele poprowadzone w plantacjach trzciny cukrowej docieramy do pierwszego odcinka specjalnego-bardzo wąskiego przesmyku schodzącego z krawędzi do dna pierwszego kanionu.
W pewnym momencie pierwszy przymusowy stop – ok.45 minut oczekiwania na możliwość najpierw zejścia, a później podejścia bardzo techniczną ścieżką około 2-kilometrowego odcinka.
Będąc ponownie na górze tracę kontakt ze Zbysiem, który jak się okazało trafił do lepszego „pociągu” i dalszą lwią część biegu przemierzaliśmy osobno.
Pierwszy świt zastaje mnie na znanym z budowy punkcie kontrolnym nieopodal stożka wulkanu. Przepiękne widoki rekompensują zmęczenie i napawają optymizmem przed dalszą częścią biegu.
Mam za sobą ok. 1/4 trasy-jak się później okazało stosunkowo najłatwiejszą. Teraz „odcinki specjalne” następują jeden za drugim, krótkie chwile wytchnienia tylko na punktach odżywczych.
Około południa docieram do Cilaos- jest 66 kilometr biegu. Wokół niesamowity widok na Piton des Neiges – najwyższy szczyt na wyspie wznoszący się na 3069 m.npm.
Razem z otaczającymi go formacjami skalnymi tworzy jeden z trzech cyrków na Reunion- cyrk Cilaos, stanowiących obok aktywnego wulkanu główną atrakcję turystyczną. Za kilkanaście godzin Wojtek wyruszy stąd na swoją drogę krzyżową.
Kolejny etap to przeprawa do kolejnego cyrku – Metafe. Bardzo strome podejścia (kolana pod brodę) przeplatają się z karkołomnymi, bardzo technicznymi ścieżkami w dół kanionów-dotykając dna – znowu wspinaczka nierzadko o przewyższeniu prawie 2000 metrów.
Powoli zaczynam opadać z sił. Jestem mniej więcej w połowie trasy.
Prawie doba walki za mną-w głowie zaczynają kłębić się czarne myśli-skąd ja je znam? Pojawiają się prawie na każdym długim biegu.
Część zawodników oddaje numery startowe i udaje się na lizanie ran. Inni po ich zaopatrzeniu ruszają do kolejnej bitwy. Na szczęście ja poza nielicznymi zadrapaniami jestem fizycznie OK. Teraz tylko odpowiednie przetarcie szlaków pozytywnego myślenia w głowie i eksplozja kolejnej dawki endorfin-i do boju!
Wchodzę w drugą noc.Może lepiej i nie widzieć kolejnych celów? Niebotycznych wspinaczek i oszałamiających zbiegów ciąg dalszy. Wszystko to w scenerii lasu deszczowego-z ogromnymi paprociami, drzewami bambusowymi i wijącymi się między nimi lianami. Na szczęście nie ma żadnych owadów, gadów itp., ale i tak czuję się jakbym był na planie niezłego horroru. Nad ranem na kolejnym punkcie udaje mi się położyć na trzy kwadranse do polowego łóżka i na chwilę zapomnieć o rzeczywistości. Inni szukali możliwości wytchnienia na trasie biegu, niekiedy na samej ścieżce, co sprawiało nierzadko dramatyczne odczucia.
Zaczyna się kolejny dzień- znowu przepiękne widoki o poranku.Pomimo wczesnej pory słońce operuje bardzo mocno. Następnym celem jest Maido – majestatyczny masyw skalny wieńczący cyrk Mefate. Teraz błyszczy w promieniach rażącego słońca i stara się zapraszać na swój grzbiet.
Taktyka jest prosta- powoli się wspinać i nie oglądać za siebie.
Jest sobota- na trasie pojawiają się turyści, którzy zagrzewają do dalszej walki pozdrawiając courage (odwagi).
Ze szczytu masywu tylko 50 kilometrów do mety i stosunkowo coraz mniej przewyższeń.
Na niebie słychać warkot helikoptera – filmuje podchodzących zawodników.
Podlatuje całkiem blisko i mierzy we mnie kamerą. Pozdrawiam załogę machając rękami. Jedną z podstawowych reguł biegu jest zakaz używania kijków, a więc ręce miałem cały czas wolne. Mały gest a cieszy. Helikopter przemieszcza się w inne rejony zbocza i kręci dalej, a ja melduję się na szczycie.
W końcu(?) spotkanie z cywilizacją – setki ludzi zagrzewa do dalszej walki.
Mnie jednak zagrzewać nie trzeba było,temperatura w cieniu przekroczyła 30 st.C, a słońce tego dnia operowało bardzo mocno.Modliłem się o zimną wodę i lód,których jednak nie było.
Teraz kilkanaście kilometrów w dół -do oceanu. Później następne kaniony, następne OS i w końcu dwie ostatnie góry do pokonania-Cytadela i Colorado. W miejscowościach przez które biegnę panuje wspaniała atmosfera fiesty-mieszkańcy całymi rodzinami wychodzą na spotkanie z zawodnikami,ustawiają własne bufety i częstują napojami, owocami, a co najważniejsze w bardzo miłych, spontanicznych gestach wspierają biegaczy-bohaterów.
Bo na wyspie każdy kto ukończy ten bieg staje się bohaterem.
Trzecią noc rozpoczynam od podejścia na Cytadelę – niby łatwo,bo niezbyt stromo, po w miarę równo poukładanym(!) bruku. Ale zmęczone stopy nie chcą już biegnąć.
Z trudem zmuszam je do szybkiego marszu.Odliczam każdy kilometr,który pozostał do mety. W La Grande Chaloupe wzmacniam się świeżo wyciskanym sokiem z trzciny cukrowej.
Do mety pozostało 14 kilometrów. Najpierw łagodnie, ale długo pod górę,a później stromo i wydawałoby się krótko w dół.
Tuż pod kulminacją masywu Colorado dopada nas rzęsista ulewa zamieniając ścieżki w błotniste ślizgawki.Ostatnie 4,5 kilometra w dól pokonuję wespół z ok.100 towarzyszami (jak na wojnie) w prawie 3 godz.!
Była to jazda figurowa z wieloma upadkami przy pomocy porastających zboczy lian.
Jako pierwszy podążał kontuzjowany Francuz z przewodnikiem i nikt go na tym odcinku nie wyprzedził.
Oczywiście ten ostatni odcinek zostanie na pewno na długo w mojej pamięci. W dole cały czas słychać radosne odgłosy dochodzące ze stadionu La Redute, który stanowił metę naszych zmagań. My natomiast w heroicznym boju o przetrwanie na zboczu Colorado. W końcu łapię twardy grunt pod nogami, zaczynam biec i po chwili melduję się na linii mety.
Minęła druga w nocy. Ponad 52 godziny w trasie (limit wynosił 65 godz.). Najdłuższy bieg mojego życia, a w moim biegowym CV znajdują się m.in. Spartathlon, Badwater, La Ultra The High, Brazil 135, Marathon des Sables czy Western States Endurance Run, czy wspomniany już UTMB.
Zbysiu Malinowski ukończył bieg poniżej 47-godzin i zajął bardzo wysokie 7-e miejsce w kategorii wiekowej.
Wojtek Kasiński ukończył Trail de Borbon w czasie 31 godz. i 35 minut.
Relacja:
Jacek Łabudzki
Strona zawodów: http://www.grandraid-reunion.com/
Leave a Comment