… Piekło Czantorii!
Jeden, jedyny cel, dobiec do mety. Okazuje się niby takie proste, bo to przecież tylko 63 km gdy się już pokonywało takie dystanse, a jednak okazuje się nie takie proste.
Rozpoczynamy o północy. Las czołówek gdy patrzymy od przodu linii startu. Właściwie nie widziałem, ale powraca widok gdy obracałem się do tyłu przed startem. No i „poszły konie po betonie” a właściwie po pierwszym podbiegu, który porządnie rozgrzewa płuca. Po chwili, leciutka, naprawdę leciutka różnica w podejściu, ale po dłuższym czasie daje bardzo znacząco w kość. Wyczekiwałoby się tu jakiegoś dłuższego odcinka prostej trasy ale to nie ten poziom zawodów. Ostry skręt i kolejna „jazda” dosłownie w dół. Błoto z kamieniami i liśćmi. Momentami, właściwie gdy nogi się przyzwyczaiły, następuje skręt w lewo i delikatnie znów ku górze. Na horyzoncie pokazuje się dłuższy odcinek prostej ale tylko przez chwilę. Niespodziewany dłuższy kawałek trasy o asfaltowej nawierzchni to kolejna niespodzianka. Daje lekkie odprężenie dla tych, którzy już poczuli trud, którzy pierwszy raz pokonują w ogóle te zawody. Nogi może przez chwilę odpoczywają, ale to właściwie zależy czy się chce tego odpoczynku. Chwilowo asfalt przypomina kawałeczek trasy z „krynicznych 7 dolin” przed wejściem na stację narciarską. Mocne światło w nocy zamienia się we flesz na drodze. Przydałby się uśmiech kiedy ma się jeszcze siły. Bez kijków chyba będzie i może ciężko, bo tym razem podejście jest dłuższe i nie takie już przyjazne.
Nie wiadomo, którą stroną iść czy wzbijać się, bo wszędzie błoto. Momentami jeszcze człowiek oszczędzał buty, ale teraz już o tym nie myśli. Zastanawiam się jakie długie będzie to podejście. Korzystając z zegarka muszę jeszcze się uzbroić w siłę. Ukazuje się rozdroże a nad nim jeszcze wyżej podchodzimy i skręcamy w prawo, a potem ostro w dół.
Chyba polubię tę trasę. Błoto, miejscami gałęzie, znowu nie ma za dużo czasu na pomysł gdzie stopę postawić. Nie ma więc na co czekać, trzeba się wzmocnić, bo nie wiem co będzie za chwilę. Kolejne długie, ciężkie i wymagające podejście. Tu jeszcze dodatkowo belki na podejściu no i kroki trzeba sensownie stawiać. Jeszcze biegnę, ale nadchodzi ten moment. Moment na zmagazynowanie sił na zbieg, choć kolejny raz spoglądam na zegarek i kolejna niespodzianka…
Cierpliwość, wytrwałość, siła – tymi słowami można jak na razie opisać to, czego trasa wymaga od uczestnika. Dotarłszy do wierzchołka wzniesienia mamy lekką miłą niespodziankę w postaci w miarę gładkiego, przez może 2 km, zbiegu. Potem, ostro w dół, kamienie i światło na dachu. Czyżby domy? Nie, to punkt żywieniowy na 11 kilometrze. Oczywiście ciepła herbata, woda, izotonik, bakalie, co się chce. Złapałem oddech i patrzę na zegarek. Obawiam się, że trasa będzie równie nieprzewidywalna więc w nogi.
Nieprzewidywalna – tak dobre to określenie, bo spoglądając dosłownie w górę widać choinkę czołówek. Pokonujemy ostre podejście, które ma koło 30 stopni nachylenia pod wyciągiem narciarskim. Może wbiegniemy, ktoś jeszcze ma dobry humor. Tutaj nawet dużych kroków nie można postawić. Kijki bardzo, ale to bardzo dobrze że są. Jeśli cała trasa ma tak wyglądać, to zastanawiam się czy wystarczającą ilość elementów doładowujących spakowałem. Organizator zadbał o to żeby przez chwilkę wyrównać oddech na kolejnym podejściu i zbiegu. Kto ma dobre motoryczne możliwości i buty przystosowane do zbiegów, biegnie na „hamulcu” łagodnie, a może i nawet leci. Kto nie ma dobrych podeszw pod butami, „zjeżdża”. Teraz mamy do pokonania kolejne bardzo długie i wymagające podejście, a u góry wita nas kolejny flesz.
Chwile potem pan z miłymi słowami to kolejna niespodzianka. „Brawo, dobrze” i podpowiada – „w prawo i w dół”. Zbiegamy w dół do końca pierwszej pętli. Uświadamiam sobie dopiero siłę jaką trzeba będzie przygotowywać na drugą pętlę. Gorąca herbata i podwójne doładowanie niezbędne, bo tu jednak nie będzie lekko.
Biegnąc kolejną pętlę i będąc gdzieś jeszcze nawet nie w połowie, mijają mnie zawodnicy bardzo żwawo. „Maraton?”- pytam i spotykam się z potwierdzeniem. Przede mną już nawet chwilowo nie widzę nikogo i za mną długo nie widać nikogo. Zostaje sam ze sobą w ciemnościach z czołówką.
Ktoś idzie w moją stronę ubrany jak zawodnik. „Czemu zawracasz?” – i tu bardzo w szoku jestem, bo słyszę – „Rezygnuję”. Nie wiem, co pomyśleć, ale cóż nie poddam się. Nie wiem dokładnie, w którym kilometrze biegu, ale pamiętam, że coś mi przeszkadzało w prawym bucie. Nie wiem jak dostał się tam malutki kamyk, ale dobrze, że w porę udało mi się go usunąć. Na pewnym odcinku stopa daję się we znaki, bo zaczyna boleć. Czasami już ból nie staje się odczuwalny, bo nie myślę o nim. Zaczyna się wykształcać w umyśle mechanizm odporny na jakiekolwiek przeciwności fizyczne. I tu dopada mnie „ściana”.
Nie daję rady, jakbym opadał z sił, których tak teraz potrzeba przed końcem drugiej pętli. Pojawia się pytanie, czy dotrwam do limitu na drugiej pętli. Postanawiam zwolnić aby organizm się odbudował, ale nie za długo, bo czas tyka. Moment zwątpienia jest bardzo silny i naprawdę zaczynam myśleć, że schodzę z trasy. Będzie to mój pierwszy nieukończony ultra maraton. Myślę jednak, tyle pokonać i teraz zrezygnować? Trudno, nie pierwszym ultra maratończykiem jestem, który nie ukończył biegu.
Coś się pojawia, że nogi lecą same. Nie wiem, co to jest, ale dostaje porządnego strzału energii a patrząc na czas jest szansa, że zmieszczę się w limicie. Ah te limity, ale teraz gdy pozostała ostatnia trzecia pętla, wiem, że nic mnie nie powstrzyma. Choć już brakuje naturalnych sił, włącza się siła woli oraz myśl, aby wykorzystywać bardziej żele i batony energetyczne. Nie zważam czy są kamienie, czy błoto, jeden cel, do zegara na końcu pętli i porządne nawodnić organizm.
To będzie ostatnie trzecie bardzo ciężkie okrążenie gdy już znam podejścia i zbiegi a właściwie jeszcze pojawia się deszcz. Nie wiem, co musiałoby się teraz stać, abym się zatrzymał. Kaptur na głowę i zaczynam logistycznie trasę analizować. Jak biec, jak zbiegać, gdzie zwolnić. Na podbiegach wchodzę, zaczynam kalkulować czas i siły. Sił już nie ma, ale będą. Jest duży zapas wody, energetyków, batoników ryżowych.
Siły pojawiają się chwilowo, więc wykorzystuje to na zbiegach. Wciąż widzę tych samych zawodników na trasie. Przez jednego zostałem pokonany, ale cierpliwie czekam na swoją szansę. Spoglądam na zegarek, który wciąż tyka, choć chciałoby się, aby był ten czas wolniejszy. Pozostaje właściwie jeszcze jakieś może 8 km do mety.
Euforia w głowie, odbudowuje cały organizm. Zbiegi wydają się takie lekkie. Błoto, jeszcze gorsze niż wcześniej, ułatwia pokonać trudy, bo momentami się ześlizguje. Podejścia są groźne i wymagające więc nie forsuję się. Siły zaoszczędzone będą potrzebne, choć już to powinienem wiedzieć po tylu ultra maratonach. Ktoś uświadamia mnie na trasie podczas rozmowy, że ostatnie proste podejście powinno zabrać niecałą godzinę. Kalkulacja czasu mówi tylko, że trzeba biec szybciej.
Skąd te siły są – kompletnie nie wiem, ale na ostatniej prostej gdy widzę to, to podejście do mety, mam czas przed 14-stą. Limit trasy! Powinienem zdążyć. Teraz gdy tyle pokonałem na podejściu nie zwalniam ani chwili, popijam jeszcze wodę w czasie podejścia. To już koniec trasy ale jaki morderczy koniec. Współzawodnik odsuwa się na bok, bo widzi, że i tak nie wygra i ustępuje miejsca mocno dysząc. Na górnej stacji gdy widzę jeszcze zapas 20 minut do limitu jeszcze bardziej dociskam się. Widzę metę, mały namiocik i naprawdę cieszy ten widok. Unoszę ręce z kijkami do góry i cieszę się.
To był najtrudniejszy ultra maraton jaki udało mi się ukończyć. Nie myślę tu o dystansie, ale o własnym charakterze, który pokonał najtrudniejsze jak na razie granice i wzbił się. Powiedziawszy wzbij się, zastanawiam się jaki moment w życiu sportowym jeszcze mnie spotka, żeby jeszcze cięższe momenty pokonać i nie chce o tym myśleć.
Niebawem biegi na biegówkach na dystansach 50km. Z uśmiechem patrzę w przyszłość, bo oby tam tak nie było.
Leave a Comment