Na swój pierwszy w życiu maraton chciałam wybrać miejsce w jakiś sposób wyjątkowe, takie żeby widoki zrekompensowały mi trudy wysiłku. Okazja nadarzyła się w tym roku we wrześniu, kiedy dostałam zaproszenie do Szkocji. W pobliżu miejsca gdzie miałam pojechać odbywa się corocznie Loch Ness Maraton, którego trasa wiedzie w większości wzdłuż wschodniego brzegu sławnego jeziora, Loch Ness.
Miasteczko biegowe znajduje się w Inwerness, mieście będącym stolicą Highlands – górzystej części Szkocji. Z tego właśnie miejsca biegacze zawożeni są autokarami na start biegu. Jest do całkiem spore przedsięwzięcie logistyczne. W biegu bierze udział około 2500 osób, które trzeba zawieźć na miejsce startu znajdujące się 350m wyżej, w górach, z którego zbiega się do jeziora będącego na wysokości poziomu morza.
Autokary z biegaczami jadą główną drogą, zachodnią stroną jeziora, trasa biegu natomiast znajduje się po stronie przeciwnej.
Maraton nie jest zaliczany do biegów górskich, odbywa się po asfalcie, ale profil trasy do płaskich nie należy.
Jadąc autokarem krętą drogą pod górę, zaczynamy sobie zdawać sprawę, co na czeka. Widoki są przepiękne.
W autokarze rozmawiam sobie z wesołą Szkotką, która z trasą mierzy się po raz drugi i stawia sobie za cel złamanie czterech godzin. Przestrzega mnie przed tym, o czym już wiem, przed podbiegiem na 19stej mili . To jest około 30sty kilometr, czy moment gdzie zwykle podobno przychodzi kryzys. Przez prawie dwa kilometry trzeba pokonać ok 80m do góry. Wiem o tym, bo studiowałam profil, w schronisku studenckim, w którym spałam nikt o niczym innym nie mówił przy śniadaniu, tylko o 19 mili.
Zabawny był moment śniadania. 6 rano, ciemno za oknem, grupa biegaczy z całego świata ( był ktoś z Nowej Zelandii, Niemiec, Norwegii, z Polski ja i Marcin Soszka, bardzo ciekawa osoba i świetny biegacz, kolekcjoner maratonów zagranicznych) wpatrzona smutno w swoje owsianki. Też się denerwowałam, ale bardzo chciałam do kogoś zagadać, żeby poczuć się raźniej. Oprócz mnie była tylko jedna kobieta, Brytyjka o pakistańskich korzeniach. Tak, 19 mila, tam się wszystkiego odechciewa, dowiedziałam się.
– A gdzie biegłaś wcześniej w Wielkiej Brytanii?
– Nigdzie, to jest mój pierwszy maraton ever.
Panowie podnieśli wzrok znad owsianek.
– To mogłaś sobie wybrać coś łatwiejszego na początek, stwierdził jeden z nich.
Autokary przywiozły nas na miejsce startu. Było pięknie, zimno, ale słonecznie.
Tu można było napić się jeszcze cieplej kawy, skorzystać z toalet, rozgrzać się. Spotkałam grupę Polaków, mieszkających na stałe w Szkocji. Pogadaliśmy chwilę. Na pół godziny przed startem trzeba było oddać plecaki do depozytu. Mimo że było chłodno, zdecydowałam się oddać bluzę, bo zapowiadał się słoneczny dzień.
Rozgrzewaliśmy się rozmawiając o tym jak się żyje w Szkocji i podziwialiśmy piękne widoki.
Przed startem zagrzała nas do boju, ubrana w kilty, orkiestra złożona ze szkockich dudziarzy i werblistów. W tej wyjątkowej, górskiej scenerii słuchanie tego rodzaju muzyki było dla mnie nie lada przeżyciem.
A potem jeszcze rozległ się z głośników przebój The Proclaimers : „One Hundred Miles”, który zaczęli śpiewać prawie wszyscy. Też go znam i bardzo się nadawał na start maratonu.
Pierwsze 10 kilometrów to prawie cały czas zbieg. Zastanawiałam się czy bardzo się oszczędzać, żeby mi zostało sił na pozostałą część i tą osławioną 19 milę. Ten początek, to niezły test. Aż chciałoby się rozpędzić z całych sił, których jest dużo, a przed nami widok niesamowity…..
Nie wiem jak, to się stało ale połowa trasy zleciała jakoś bez bólu. Co raz to mijałam się z pewnym wesołym towarzystwem – 2 panie i ich zabawny towarzysz, który wyraźnie biegł jako wsparcie, motywował obie towarzyszki i opowiadał kawały. Zapamiętałam jego charakterystyczne tatuaże. Na obu łydkach wytatuowane miał smoki przypominające jakieś postacie z dziecięcych kreskówek.
O ile widoki na początku były zróżnicowane, raz wzgórza, raz las, to po dobiegnięciu do jeziora, krajobraz stał się bardziej monotonny. Tafla Loch Ness srebrzyła się w słońcu, ale powoli zaczynałam już mieć jej dość.
Nie mogłam się doczekać tej sławnej 19 mili, żeby już ją mieć za sobą. Wiedziałam że tam trasa opuści jezioro i może wreszcie zacznie się bardziej zróżnicowany krajobraz.
W końcu dotarłam do miejsca, gdzie Loch Ness zostawało za nami, a droga odbijała szerokim łukiem jeszcze bardziej na wschód. Widać było wzgórze, które trzeba pokonać, po prawej wrzosowiska i jakieś rude pola. Przede mną sznur biegaczy, większość pokonywała podbieg szybkim marszem.
Nie było tak źle, podobało mi się że skończyła się monotonia widoków, czułam że mam jeszcze siły na następne 10 kilometrów, bo najbardziej bałam się że w ogóle nie dam rady przebiec takiego dystansu….
Ale kryzys jednak przyszedł. 5 kilometrów przed końcem miałam już tak dość, że bardzo się zmuszałam żeby w ogóle poruszać nogami. Dobrze, że to tylko 5 kilometrów…….
Na mecie nie docierało do mnie jeszcze, że przebiegłam maraton. Byłam tak zmęczona, że nie czułam ani głodu, ani radości, ani w ogóle nic. W sumie dobrze. Posiłek po biegu był beznadziejny. Maraton sponsoruje firma Baxters. To takie szkockie Pudliszki, więc wszystko było bardzo konserwowe.
Ale powoli spotykając biegaczy, z którymi się mijałam na trasie, gratulując im i odbierając gratulacje, zaczęłam zdawać sobie sprawę co mam za sobą. Dotarło do mnie że zmierzyłam się z dystansem 42 km.
W schronisku spotkałam towarzyszy ze śniadania. Mieli już zupełnie inne miny. Szczęśliwe. Brytyjka o pakistańskim rodowodzie zaproponowała wspólne rozciąganie. Pośmiałyśmy się z tego, co nas boli i wymieniłyśmy doświadczenia z naszych historii biegowych.
Norweg, który okazało się zajął ósme miejsce, wziął gitarę i dał mini koncert złożony z dobrze znanych przebojów The Scorpions.
Oprócz satysfakcji z pokonania maratonu pozostanie mi w pamięci górska sceneria, srebrna tafla wody, rozmowy z ludźmi, którzy przybyli z daleka żeby sprawdzić się na tej trasie.
Szkockie góry nie są wysokie, widok ich stromych zboczy nie pozostawia złudzeń co do trudności tras.
Żeby rozchodzić zakwasy po biegu, wybrałam się na rekreacyjną wycieczkę pośród wzgórz Glen Coe.
To chyba najbardziej malownicza część Szkocji. I również tu odbywają się zawody biegowe – maraton Glen Coe . Może kiedyś zechcę spróbować ?
Relacja: Joanna Kuklińska
Strona zawodów: http://www.lochnessmarathon.com/
Leave a Comment