Od dwóch tygodni bardzo mnie nosiło. Po zorganizowaniu Chojnik Maratonu pozostawał lekki niedosyt, że nie mogłem pobiec ze wszystkimi. Taka rola organizatora. Do tego właśnie czytam Urodzonych biegaczy więc ogromna chęć zatracenia się w biegu w nieznanym terenie dopadła mnie bardziej niż zwykle.
Na maraton w ramach Sudeckiej 100 zapisałem się kilka miesięcy wcześniej choć bieg był bardzo blisko narodzin naszej trzeciej pociechy. Podjęliśmy zatem decyzję, że sobie odpuszczę. W czwartek wieczorem zadzwonił Michał (Weekendowy reset), że już jadą i kiedy będę – zdecydowanie odmówiłem życząc powodzenia chłopakom. W piątek zastanawiałem się gdzie mogę pobiec aby teren był możliwie dziki i nieznany – są z tym problemy we Wrocławiu ;).
Nagle o 19 siedząc z rodziną w ogrodzie mówię – a może ja pojadę jednak na ten maraton ? A Kasia na to – to jedź przebiegnij szybko i wróć nad ranem. Drugi raz nie trzeba było powtarzać. 30 minut później jechałem już do Boguszowa Gorce – nieprzygotowany sprzętowo ale strasznie nakręcony.
Numer startowy odebrałem już po czasie. Bidon, nerkę, żel, batony, czołówkę pożyczyłem od Michała – dzięki stary :).
Na starcie atmosfera niebywała – to chyba największe wydarzenie w Boguszowie – całe centrum zapchane kibicami i biegaczami. Koncert, pokaz sztucznych ogni i reprezentacyjny start na najwyżej położonym rynku w Polsce. Tłumy skandujących ludzi – bardzo bardzo sympatycznie!
Jak to na początku od razu grupa kilkudziesięciu osób z przodu wrzuca ostrzejsze tempo – lecimy razem tak 4:25 na km. Zapisałem się na 72 km i to mój pierwszy start na coś dłuższego niż maraton.
Trasa Sudeckiej Setki jest taka sama dla tych, którzy biegną na 42, 72 i 100 km. Wszyscy startują razem i nie wiadomo kto biegnie na jaki dystans. Dobrze wiedziałem (przynajmniej teoretycznie), że zazwyczaj ludzie za bardzo cisną od samego początku podczas gdy w ultramaratonach gra rozgrywa się raczej po połowie biegu. Mimo to nie chciałem/umiałem/mogłem (do wyboru) odpuścić.
Peleton rozciągnął się…
Za każdym razem gdy dobiegałem do kogoś zamieniałem kilka słów w tym próbowałem się rozeznać, kto na jaki dystans biegnie. Dawało mi do myślenia to, że zazwyczaj wyprzedzałem osoby, które biegły na 42 km. Lekko zwolniłem – doszedł mnie w końcu Andrzej z ZG – pierwszy spotkany, który biegł na 72 km. Biegliśmy razem. Poczułem że chcę szybciej i zerwałem się dochodząc krok po kroku kolejnych biegaczy.
Nie do końca wiedziałem jaką strategię przyjąć – nie znałem profilu trasy ani rozłożenia bufetów. Wyluzowałem się zatem tak bardzo jak mogłem i zainspirowany Tarahumara … zatraciłem się w biegu. Nie myślałem o stawach ani o bolących mięśniach – skupiłem się na otoczeniu. Omamy słuchowe i wzrokowe towarzyszyły mi praktycznie zawsze ilekroć biegłem samotnie. Cały czas zdawało mi się, że ktoś mnie dogania czy podchodzi z boku. Trawa w żółtym świetle czołówki podchodziła pod samą twarz. Miałem wrażenie że atmosfera jest „jakaś naładowana” – czasem prąd strzelał mi między palcami lub ciarki przechodziły przez plecy. Nie dorabiam jakiejś wyrafinowanej ideologii do biegania, ale tej nocy metafizyczne doznania biegły ze mną do samego świtu. Zrozumiałem jak doskonałym pomysłem jest bieganie nocą.
Na linię maratonu wbiegłem po 3:56 h. Zdziwiłem się, gdyż najmocniejsza moim zdaniem ekipa, która szła na 100 km siedziała i odpoczywała – odpuścili i zakończyli bieg po 42 km. Przede mną, jak się okazało, były tylko dwie osoby i miałem do nich kilkanaście minut.
Zachęcony przyspieszyłem – doszedłem jednego. Obstawa biegu poinformowała, że mamy 2 minuty do pierwszego! Potem trochę asfaltu – nudno ale do przodu. Potem rozpoczęło się jakieś podejście – doszedł mnie Tomasz Baranów, z którym już kilka razy się mijaliśmy. Miał dobre tempo i poszedł do przodu. Z chłopakami szliśmy jak na niewidzialnej gumie – co mi uciekli to ich dochodziłem. Pod górę zdecydowanie procentowały treningi siłowe, których tajniki poznałem na treningach u Piotrka i Marcina.
W międzyczasie zmieniała się aura przyrody – zaśpiewał pierwszy ptak. Chwilę później cały las zaczął śpiewać, obudziły się muchy aż w końcu na horyzoncie zaczęło wstawać słońce. To niebywałe uczucie, że przyroda właśnie budzi się do życia wraz z rozpoczęciem nowego dnia a nogi dalej niosą w nieznane. Wyłączyłem czołówkę i w lekkim półmroku biegłem dalej.
Na 63 km na szczycie góry, której nazwy nie znam był ostatni punkt żywieniowy przed 72 km i właśnie tam doszedłem chłopaków po raz ostatni. Wypiłem dwa kubki wody, dwa wylałem na głowę zjadłem garść rodzynek i pobiegłem dalej. Spędziłem tam może 25 sekund i rozpocząłem zbieg. Byłem zmęczony ale świadomość udanego debiutu w ultramaratonie dodawała ogromnej energii. Wiedziałem już, że jeśli nie popełnię błędu to będę najszybszy na 72 km. Przede mną był tylko jeden zawodnik, który biegł na 100km. I tak kilometr po kilometrze przyspieszałem:
68 km w czasie 4:50,
69 km w czasie 4:27,
70 km w czasie 4:15 i… siadł mi zegarek 😉
To było niemożliwe uczucie – pierwszy bieg na dystansie dłuższym niż maraton i nawet nie miałem porządnego kryzysu. Oczywiście nie ubolewam nad tym ale w pełni potwierdziły się sprawdzone zasady – biega się z głową a trenować to trzeba umieć ;). Na metę wpadłem 13 minut przed następnym zawodnikiem – tyle nadrobiłem na 9 km. Przede mną przebiegł jedynie 10 minut wcześniej Marcin, który wygrał na 100 km.
Relacja: Daniel Chojnacki
Link do bloga autora: http://danekchojnacki.blogspot.com
Niesamowite – opowieść brzmi jakbyś zaplanował 10 km a przebiegł 20, w dodatku nie biegając wcześniej w ogóle.
Wyrazy uznania.