Tak – tyle zajęło mi pokonanie trasy Biegu Rzeźnika Ultra 2016 r. na długości ok. 140 km. Przed biegiem chęć pokonania Rzeźnika Ultra na dystansie 140 km zadeklarowało 286 osób, 136 osób chciało się zmierzyć z dystansem 100 km (za www.biegigorskie.pl).
Ostatecznie do mety zlokalizowanej na 103. kilometrze dotarło z całej powyższej grupy 228 zawodników (wielu deklarujących dłuższy bieg zrezygnowało w trakcie), a tylko 47 cieszyło się z mety umiejscowionej na 140. kilometrze.
Z kolei www.b4sport.pl (firma odpowiedzialna za pomiar czasu) podaje trochę inne dane: zgłoszonych – 340, wystartowało – 281, nie ukończyło – 234, ukończyło – 47.
Trasa oferowała ok. 6 270 m przewyższeń, które można było nazbierać na dziewięciu wybijających się szczytach.
Czy był to mój najtrudniejszy start w biegowej „karierze”? Nie wiem…
Preludium
Jedna, dwie, trzy, cztery, pięć… Pięć pompek tuż za linią mety DOZ Maratonu w Łodzi 2016 r. Powoli przeradza się to w zwyczaj. Najpierw pojawił się on w biegach górskich, by chyba dość nieoczekiwanie dla mnie samego stać się częścią rytuału ukończenia każdego niemalże biegu, zwłaszcza górskiego.
Ulga. Już nie trzeba zmuszać się do dalszego wysiłku. Przebiegłszy linię mety, tylko się utwierdziłem w przekonaniu, że pułap tlenowy jest na odpowiednim poziomie. Do tego rekord osobisty (3:09.07) uzyskany w wcale nie najłatwiejszych warunkach wprawiał organizm i umysł w stan zadowolenia, może nawet euforii.
Ekspozycja słoneczna podczas biegu dość mocno dała się w znaki nie tylko mnie. Nie przypominam sobie tylu zawodników przechodzących do marszu już po 28. kilometrze. Przychodziły momenty zwątpienia, oszukiwania mózgu i ciała, które wołało o chwilę wytchnienia, podpowiadając, iż przejście do marszu będzie wyzwoleniem. Nie dałem się zwieźć mamonie, choć to kosztowało dużo. Prawdziwą nirwaną było przekroczenie mety w „Atlas Arenie” przy świetle jupiterów. Osłodą trudu było odczytanie przez spikera mojego nazwiska oraz świadomość, iż cel został osiągnięty.
Niewiele później na linię mety wpadł mój przyjaciel Grzegorz, który poprawił swój zeszłoroczny wynik aż o osiem minut. Szczęście zatem podwójne! I choć umęczone ciała wołały o odpoczynek, to umysły i serca były w stanie uniesienia po osiągniętym sukcesie. Wspaniale! Dla tych doznań, wzruszeń, niepowtarzalnych momentów warto biegać, zmagać się ze słabościami swojego ciała i umysłu.
Rozmów w drodze powrotnej do Krakowa nie było końca. Wszystkie jednakże zmierzały i koncentrowały się ostatecznie na czekającym nas wkrótce najważniejszym wyzwaniu sezonu: BRU – Biegu Rzeźnika Ultra.
Dmuchanie płuc
Wszystkiemu winien Grzegorz F. Zresztą – nie pierwszy już raz. Nieopatrznie pochwalił mi się, iż jest taka jedna dycha górska nieopodal Myślenic, w której zamierza pobiec wraz ze swoim przyjacielem Tomkiem… Wszedłem na strony organizatora. No tak – Półmaraton Mustanga, a przy nim dodatkowy bieg na dystansie ok. 10 km. Szybka konsultacja z moim partnerem biegowym – Grzegorzem. Wszak to tylko tydzień do startu w Bieszczadach. Od razu punktuje mi bezsensowność wystąpienia w półmaratonie (nawet nie dyskutuję – też tak uważam), ale dyszka… Jak najbardziej. Będzie budująca. 21 kilometrów byłoby rujnujące. Nieźle mi przedmucha płuca. Pojechałem zatem.
Wszystkich, i biegaczy, i organizatorów, od samego rana niebiosa przywitały deszczem. I już tak pozostało do końca. Na trasie – rzeczka, której nie sposób było ominąć, i odpowiednia dawka zwyczajnego błota. Nikt tym jednakże się nie przejmował, wręcz miałem wrażenie, iż niektórzy cieszą się, że w takich warunkach będą mieli możliwość sprawdzenia się.
Start był wspólny dla tych z półmaratonu, jak i dla mojej grupy. Od razu mocny podbieg po betonowych płytach do góry, by po 200 metrach przejść w górską drogę. Niespodzianka w postaci potoku górskiego nikogo nie zatrzymała. Wszyscy rzucili się do przodu z dość szaleńczym tempie niczym wataha wygłodniałych wilków. Nie kręciłem go ponad miarę, utrzymując wysoką, ale jednak kontrolowaną szybkość. Powoli przesuwałem się do przodu, by znaleźć się w grupie biegnącej w podobnym tempie. Gdy tylko pojawiały się zbiegi, korzystałem ze swojego najsilniejszego oręża i odrywałem się od rywali. W końcu na czwartym kilometrze udało mi się „dorwać” kolejnego przeciwnika. Pewien czas utrzymywała się pomiędzy nami równowaga, czułem jego oddech na plecach. Kolejny zbieg pozwolił mi jednakże urwać się i skutecznie go zgubić. Po rozejściu się tras biegu krótkiego i długiego (5. kilometr) nagle pozostałem sam na szlaku. Jeszcze tylko raz w oddali mignął mi mój „wróg”. Pozostałą część trasy – ponad cztery kilometry – biegłem już w samotności. Na kolejnym rozwidleniu otrzymałem informację od wolontariuszy, iż przede mną znajduje się tylko dwóch zawodników. Uśmiechnąłem się nieznacznie w duchu i przyspieszyłem. Wiedziałem, iż nie dam sobie wydrzeć miejsca na podium. Ostatnie trzy kilometry to już zbieg z narastającą prędkością: 4:28, 4:18, 3:59. Czyste szaleństwo, zważywszy na śliskie podłoże! Moje górskie buty Speedcrossy spisywały się jednakże znakomicie.
Meta i zajęcie trzeciego miejsca w open było nagrodą za trud tego dnia. A kibicowanie kolejnym zawodnikom i oczekiwanie na kolegów dodawało smaczka całemu wyjazdowi.
Popołudniowy, bardzo mocny trening siłowy oraz pszeniczny napój z procentami w otoczeniu przyjaciół dopełnił jakże wspaniały dzień. Teraz pozostało tylko oczekiwać na „danie główne” – BRU_140 km.
Dlaczego BRU czyli 140 km ?
Powód dość trywialny – jako zespół (ja i Grzegorz) nie udało nam się zakwalifikować w drodze losowania do tradycyjnego Biegu Rzeźnika, który mieliśmy zamiar przebiec w wersji hardcore (100 km). Nie powiem – bardzo nas to rozczarowało, ponieważ w poprzednim sezonie, pomimo mniejszych szans, fortuna była z nami. W tym roku jednakże los postanowił z nas zakpić. Cóż, jeśli tak, to przecież trwają zapisy na Bieg Rzeźnika Ultra – pomyśleliśmy.
Grzegorz zdecydował się na dystans 103 km, ja – 140 km. Nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, w co się pakujemy…
Przygotowania
Tak naprawdę przygotowania zaczęły się w jakimś sensie jesienią 2015 r., gdy biegaliśmy o wiele więcej krosów, niż w poprzednim sezonie. Cały kłopot polegał na tym, iż jednocześnie zaplanowaliśmy wiosną 2016 r. starty z Półmaratonie Marzanny (20 III) oraz DOZ Maraton Łódź (17 IV) z zamiarem poprawienia dotychczasowych rezultatów. To bardzo skomplikowane – łączenie treningu do biegów płaskich i równoczesne przygotowywanie się do zawodów w górach. W niewielkiej przestrzeni czasowej musieliśmy „upchać” oba rodzaje treningu. To trudny kompromis, zważywszy, iż biegamy zasadniczo tylko trzy razy w tygodniu, od czasu do czasu dodając bieg na mechanicznej bieżni po skończonym treningu siłowym, który wykonywaliśmy średnio co dwa tygodnie w okresie od listopada 2015 r. – w tamtym roku częściej, niemalże co tydzień, w tym rzadziej.
Po zastanowieniu się przyjęliśmy, iż w celu wzmocnienia dolnych partii do końca 2015 r. będziemy sporo biegać krosów, wykorzystując tereny w pobliżu naszego miejsca zamieszkania. To oznaczało przemieszczanie się w zróżnicowanym terenie z wykorzystaniem ścieżek leśnych, szutrowych, miejscami nawet piasku. Trafiały się również miejsca ze skalnym podłożem. Wszystko pełne zbiegów i podbiegów. Przeplataliśmy to środowym treningiem po asfalcie w tempie maratońskim, a potem podprogowym. Dodatkowo raz w tygodniu pojawialiśmy się w siłowni, trenując z ciężarami oraz na bieżni mechanicznej (bieg pod górę). Każdy trening biegowy w terenie kończył się gimnastyką siłową: przysiady, wypady, wpięcia na palce i pięty, brzuszki, odgięcia tułowia w tył, skipy. Traktowaliśmy to nie mniej poważnie jak samo bieganie, poświęcając na to relatywnie sporo czasu. Integralną częścią każdej sesji było rozciąganie, szczególnie dolnych partii ciała. Całość tego okresu przygotowawczego zamknęliśmy dwoma wycieczkami górskimi na dystansach 27 i 31 km.
Tak upłynęło siedem tygodni listopada i grudnia. Średni tygodniowy kilometraż wyszedł na poziomie 49 km (Grzegorz od czasu do czasu dodawał kilka kilometrów spokojnego biegu w tempie konwersacyjnym).
Styczeń:
Mając na uwadze start końcem stycznia w II Zimowym Maratonie Bieszczadzkim (31 I) na dystansie 44 km, w poniedziałki nadal biegaliśmy po krosie (7 – 8 km), wzmacniając go każdorazowo serią rytmów (200 – 400 metrów w 5 – 6 seriach). Jednocześnie raz w tygodniu trenowaliśmy z wykorzystaniem wolnym ciężarów (czwartki), po czym biegaliśmy na mechanicznej bieżni. Jedną sesję przeznaczyliśmy też na trening progowy (środa), co tydzień dodając kilometr (zaczęliśmy od 6 km). Soboty były pod znakiem biegów długich (od 25 do 35 km). W styczniu wybiegałem w ten sposób 265 km (łącznie z maratonem w Bieszczadach).
Luty – marzec:
miesiące te były trochę podobne do poprzedniego, ale w poniedziałki, zamiast rytmów, pojawiły się mordercze interwały (od 800 do 1200 m w pięciu seriach) wykonywane po 5 kilometrach krosu aktywnego. Środa została zdominowana przez mocne treningi progowe (stopniowo przechodziliśmy od 10 do 15 km), mające na celu przygotowanie nas do startu w Półmaratonie Marzanny. Trening w siłowni zredukowaliśmy do jednej sesji raz na dwa tygodnie. Sobota to nadal biegi długie na przemian z górskimi wycieczkami biegowymi (jedna 30, druga 40-kilometrowa).
Podsumowaniem tego okresu był występ w Półmaratonie Marzanny. Bardzo mocny wiatr podczas samych zawodów nie pozwolił na pobicie rekordów. Byliśmy rozczarowani.
Odpowiednio w lutym przebiegłem 245 km, w marcu – 227 km.
Kwiecień:
Koniec marca i połowa kwietnia były podporządkowane występowi w łódzkim maratonie (17 III). Na treningach dominowało tempo maratońskie. Nawet weekendowe biegi długie były szybsze niż zazwyczaj. Zrezygnowaliśmy już z interwałów na rzecz przebieżek i rytmów. Trochę krosów, trochę siłowni. W kwietniu udało się zmieścić w planie tylko jeden niedługi bieg górski. Okres ten zakończyliśmy występem w maratonie w Łodzi (vide „Preludium”).
Przebiegnięty kilometraż miesięczny: 215 km.
Maj:
Koniec kwietnia i połowę maja całkowicie podporządkowaliśmy występowi w BRU. Wróciły krosy, regularne treningi w siłowni na bardzo dużych ciężarach (nie było już czasu na poprawę wytrzymałości, natomiast z siłą można w tak krótkim czasie jeszcze coś zrobić), wybiegania w górach (udało się zmieścić tylko dwa treningi). Solidny sprawdzian na dystansie 50 km wykonany na trasie zeszłorocznych zawodów z jednej strony przetestował nasze możliwości, z drugiej doprecyzował taktykę i szczegóły techniczne.
Trochę elementów szybkościowych w formie fartleku podtrzymywało nasze umiejętności tlenowe.
Mój nieoczekiwany start na 10 km w górach i zajęcie 3. miejsca w open (vide „Dmuchanie płuc”) tylko podbiło apetyt na start w BRU.
Ostatni tydzień poświęciliśmy w pełni na odpoczynek. Byliśmy dobrej myśli.
Cele
Właściwie jeden – ukończyć bieg. Pierwszy raz nie nastawialiśmy się na walkę o dobre lokaty, przyjmując inne założenia. Grzegorz 103 km, ja – 140 km. Rekonesans w Bieszczadach na pierwotnej trasie wyścigu upewnił nas, iż będzie to naszą miara sukcesu. Wcześniej wydawało się nam, że zeszłoroczne czasy zwycięzców są jakieś „słabe”. Przecież my na treningach biegamy o wiele szybciej. Po 50-kilometrowym „rozpoznaniu” terenu dokonanym na trzy tygodnie przez zawodami już wiedzieliśmy, dlaczego tak jest. Zmieniliśmy nasze podejście.
Sprzęt
Nie zastanawiając się długo, jako sprzęt wybrałem: buty Salomon Speeedcross 3, długie skarpety kompresyjne Royal Bay – C3, krótkie stuptupy Salomona Trail Gaiters Low, lekkie kijki Quechua Diosaz 800 Raid, niesamowity plecak Quechua Extend 0 -12, 3 krótkie techniczne koszulki różnych firm, 2 bluzy z długim rękawem (jedna to zwyczajny model Kalenji Ekiden, druga to techniczna, wspinaczkowa, niezwykle lekka i świetnie oddychająca bluza Lafumy), jedna stara jak świat koszulka z długim rękawem (More Mile). Krótkie, elastyczne leginsy Kalenji Ekiden, uzupełnione o doskonałe slipy tej firmy. Oprócz tego głowę chroniła „rzeźnicka” czapeczka. W zanadrzu trzymałem buffa tejże samej marki. Jako kurtka posłużył mi ultralekki model Inov-8 Race Ultra Shell. Ciemności nocy rozświetlały czołówki marki Petzl:Tikka RXP (dziękuję, Piotrze, za jej użyczenie) oraz Myo. Naszym „nawigatorem” przez cały czas był Garmin 310.
W ostatniej chwili zrezygnowaliśmy w ogóle z długich spodni i rękawiczek, choć te ostatnie bardzo by się przydały o 3 – 5 nad ranem (było naprawdę zimno).
Oczywiście, nie wszystko mieliśmy jednocześnie z sobą w plecaku. Koszulki (długie, krótkie) zmieniałem na dwóch „przepakach” (49. i 103. kilometr), kurtkę przeciwdeszczową zostawiłem po pierwszym z nich, czołówkę miałem z sobą do 49. kilometra i ponownie od 103.
Jako dodatkowe wyposażenie zabraliśmy również: folię nrc, małą czerwoną lampkę pozycyjną, telefon, małą mapę, opis trasy, dowód osobisty (bieg w pobliżu dwóch granic) bandaż elastyczny, plastry, igła (do przebijania pęcherzy), chusteczki higieniczne (oj, przydały się:)).
Numer startowy spoczywał wygodnie w pasie „rzeźnickim”, którego jeszcze w zeszły roku staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami.
Generalnie wybór sprzętu okazał się doskonały. Grzegorz używał nierzadko innych marek i modeli, ale co do zasady mieliśmy takie samo wyposażenie. Po raz kolejny nasza intuicja nie zawiodła nas.
Hiobowe wieści
Katastrofa! W ostatni dzień przed startem trasa została zmieniona. Nie do wiary!
Na stronie „Rzeźnika” pojawił się komunikat:
Rzeźnicy i Rzeźniczki, miłośnicy Biegu Rzeźnika, przyjaciele – Z przykrością informuję, że po latach partnerskich układów z Bieszczadzkim Parkiem Narodowym w tym roku nie otrzymaliśmy zgody na organizację Biegu Rzeźnika w takim kształcie jak dotychczas. Dzisiaj po południu otrzymaliśmy informację, że minister Andrzej Szweda-Lewandowski podtrzymał decyzję wice-dyrektora BdPN, pana Tomasza Winnickiego. Wygrały argumenty, że turyści, którzy w tych dniach wyruszą na wędrówki górskie, oczekując spokoju i kontaktu z dziką przyrodą, będą zmuszeni wymijać się na wąskich ścieżkach z przebiegającymi lub przechodzącymi co chwilę zawodnikami co jest dla wielu nie do zaakceptowania. Poza tym (…) biegacze generalnie mniejszą uwagę zwracają na nawierzchnię szlaku i jego otoczenie (…) a opłata za bilety nie jest w stanie zrekompensować zniszczeń, jakich dokonują biegacze [w Parku]. Zamiast biegać, Park zachęca turystów do spokojnych wędrówek po wyznaczonych ścieżkach, zwiedzania poznawczego i edukacyjnego służącego obserwacji przyrody i kontemplacji naturalnych krajobrazów.
Nawet nie mam ochoty kląć. Już rozdzwoniły się telefony. Dostaję momentalnie dużo esemesów od kolegów. Dzwoni Grzegorz. Jest chyba mocno wkurzony. Błyskawicznie rozumiem sytuację. Nie wolno tego dalej roztrząsać. Od razu „poleci” motywacja. Jeśli poddamy się negatywnym nastrojom, polegniemy na trasie. Za wszelką cenę musimy podtrzymać determinację. Z takim zamiarem wsiadam do auta i wyjeżdżam w trasę. Odpowiednio nastrajam przyjaciela. Trzeba przekuć to w siłę, wewnętrzne przekonanie do tego, z czym mamy się zmierzyć. Grzegorz zgadza się z takim podejściem. Jeszcze tylko przez dłuższą chwilę naśmiewamy się z użytych przez władze parku argumentów, bo są tak momentami niedorzeczne…
Taktyka
Zmiana trasy w ostatni dzień przed zawodami dość mocno zaburzyła wypracowaną wcześniej strategię. Po zapoznaniu się jednakże z nową propozycją z grubsza przyjęliśmy, iż czas pokonywania dwóch głównych etapów (1 – 49 km, 49 – 103 km) będzie podobny do tego zakładanego dla pierwotnej trasy. Generalnie taktyka opierała się na tym, iż mamy zachować jak najwięcej sił w pierwszej części i użyć ich w drugiej, a w moim przypadku również trzeciej.
Jedzenie i picie: tu również nic nowego dla nas – od samego początku co 15 minut pięć łyków płynu z camelbak (pierwsze napełnienie zawierało izotonik; ja zdecydowałem się na Oshee, Grzegorz z kolei sam przygotował sobie taki napój; następne to czysta woda). Co godzinę albo żel z dodatkiem 3 ciasteczek ryżowych (w sumie około 240 kcal), albo baton z Biedronki plus 2 ciasteczka ryżowe. Na przepakach (49. i 103. km) mieliśmy przygotowane własne jedzenie, jak i korzystaliśmy z propozycji organizatora. W plecaku znajdowały się również orzechy, bułka z kiełbasą i masłem orzechowym, cola.
Co 10 kilometrów zażywaliśmy na zmianę albo 2 tabletki magnezu z potasem, albo kapsułę soli mineralnych Ale HydroSalt. To zabezpieczyło nas bardzo skutecznie przed skurczami.
Przebieg
Start – 49 km. Ustawiamy się z Grzegorzem w jednej trzeciej „peletonu”. Atmosfera gorąca, pomimo godziny 22.00.Tłum biegowych „wariatów” cieszy się, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, na jaki trud i znój porwał się. Gąszcz świateł z czołówek, kolorowe stroje, istna rewia mody! Ostatnie pożegnania z bliskimi, przyjaciółmi, którzy niewątpliwie będą dopingować na całej trasie zawodów. Czekamy tylko na umówiony sygnał, którym ma być wystrzał z długiej broni.
Grzegorz, bez względu, co się wydarzy na trasie, dumny jestem, iż stoję u Twego boku. Siła i honor!
Siła i honor!
Nie trzeba więcej słów. Rozumiemy się i tak bez tego. Robię krótki filmik moim telefonem. Wysyłam w pośpiechu esemes do grupy naszych kibiców: „22.00. Start. Siła i honor!”. Wystrzał! Już nie ma odwrotu. Wyruszamy na spotkanie ze swoimi demonami.
W pośpiechu zapominam włączyć zegarek biegowy. Czynię to dopiero po ok. 150 metrach. Nic to. Tłum dość chyżo zaczyna pierwszy odcinek. Przez niecałe siedem kilometrów trasa prowadzi lekko pod górkę tzw. Drogą Mirka. Potem skręt w prawo i dalej już ostro na Małe Jasło (1 097 m).
Staramy się wkładać jak najmniej wysiłku w ten etap. Tempo poniżej 7 minut na kilometr. Mimo tego regularnie przesuwamy się do przodu. Pilnujemy się. Raz Grzegorz, raz ja przypominamy sobie nawzajem a to o piciu, a to o jedzeniu, w końcu o tak koniecznych solach mineralnych.
Noc. Piękny księżyc w pełni. Praktycznie bez wiatru. Przecudna sceneria. Powoli wdzieramy się na szczyt Małego Jasła. Dość ostre podejście za nami, na którym aktywnie pracujemy kijkami. Połonina. Sznur świateł przed nami, za nami jeszcze większy. Jak dobrze jest żyć i oddychać pełną piersią w środku Bieszczad w nocy! Niespodziewanie dla nas wszystkich jesteśmy pozdrawiani przez (chyba) słowackiego sympatyka biegów ultra. Ma włączoną małą kamerę, w pobliżu rozbity namiot. Że też mu się tak chce po północy!
Przed nami kolejny szczyt – Jasło (1 153 m). Jego zboczem zbiegamy ponownie do Drogi Mirka. Dzwonię do Piotra. Nie śpi. Obserwuję nas na bieżąco, korzystając z tzw. śledzenia zawodników (czipy wysyłają sygnały po przebiegnięciu specjalnej maty. Dane natychmiast pojawiają się na stronie firmy obsługującej zawody). Przypominam mu, aby pojawił się na mecie „setki”, zabierając z sobą swoją czołówkę. Pamięta.
Na 18. kilometrze usytuowany jest pierwszy punkt regeneracyjny. Woda, coca-cola, izotonik. Korzystamy z tej pierwszej, pijąc i polewając ręce, które już zdążyły się oblepić żelem energetycznym. Droga prowadzi ponownie w górę. Zmierzamy w stronę Paportnej (1 198 m), Dziurkowca (1 188 m), Kurników Beskid (1 037 m). Zataczamy koło. Na 39. kilometrze biegu znów pojawiamy się na punkcie nawodnienia. Jest on tożsamy z tym pierwszym. Tym razem dolewam do camelbak ponad litr wody. Musi wystarczyć płynów do końca pierwszego etapu wyścigu. Jest i mata zczytująca nasze chipy. Upewniamy się, iż z urządzeniem Grzegorza wszystko jest w porządku. Nie byliśmy tego pewni.
Biegnie się wspaniale. Jest chłodno, ale nie za zimno. Mimo obaw o bieg w nocy, na razie wszystko działa bez zarzutów. Ciała są naładowane adrenaliną, węglowodanami, pełne energii. Nie mamy też żadnych problemów z nawigacją. Dużo biegaczy wokół nas (choć już zaczynają się tworzyć małe grupki, które po kolei doganiamy, mijamy, i znów obieramy za cel inną przed nami). Tempo dobre. Dość szerokie dukty leśne, temperatura, świeżość, dobre oznaczenie czerwonego szlaku sprzyjają temu.
Już od samego początku założyliśmy, że nawet na prostych odcinkach będziemy „gelołejować” – bieg przeplatać z marszem. Oczywiście, ukształtowanie terenu narzuca taktykę przemieszczania się. Tam gdzie jest ostre podejście – idziemy, tam gdzie zejście – biegniemy. Również na w miarę płaskich odcinkach biegniemy, ale nie stanowi dla nas problemu chwilowe przejście do chodu. Trzeba oszczędzać siły.
Zaczynamy korzystać z coca-coli, którą zabraliśmy w ilości po pół litra na osobę. W tej dawce jest ok. 200 kcal, ale najważniejsze jej zadanie do spełnienia to przegonienie snu. Jeszcze przed biegiem obawialiśmy się nocnej aktywności. Do tej pory nigdy nie zaczynaliśmy startu wieczorem – zawsze wczesnym rankiem. Pijemy. Nie jest źle, choć o 3 – 4 nad ranem pojawiają się pierwsze oznaki zmęczenia spowodowane brakiem snu.
Pierwszy, nocny odcinek wiedzie przez Małe Jasło, Jasło, Paportną, Dziurkowiec, Kurników Beskid, Fereczatę, obrzeżem Smereka aż do Jaworca, gdzie usytuowany jest pierwszy przepak (tu dowieziono worki z rzeczami, które zostawiliśmy na linii startu). Wg organizatorów to prawie 49. km. Wszystkim biegaczom zegarki pokazują jednak odpowiednio 51 – 52 km. Zanim do niego dotarliśmy, chłód daje o sobie znać. Marzną niemiłosiernie ręce. Oj, przydałyby się w tej chwili rękawiczki! I gorąca herbata. Nie ma ani tego, ani tego. Zmieniamy koszulki, bluzy na suche. Po skonsultowaniu z wolontariuszami aktualnych danych pogodowych, zostawiamy również kurtki. Ładuję do worka moją czołówkę. Nie będzie mi potrzebna na najbliższym odcinku. Wypijam sporo zupy pomidorowej, zjadam trzy parówki (tak, tak!). Grzegorz korzysta z serwisu na stole – ryż z jabłkami. I w drogę. Marzymy, aby się rozgrzać. Szczękamy zębami.
Odcinek ten pokonaliśmy w 6:59 h, co dało nam średnią jednego kilometra ok. 7:45. Na przepaku spędziliśmy ok. 10 minut.
49 – 71 km. Ruszamy z punktu w Jaworcu. Po kilkuset metrach asfaltowej drogi trasa skręca w lewo ostro pod górę. Wschodzi słońce. Nareszcie. Momentalnie robi się cieplej. Ściągam czapkę i bluzę. Pozostawiam cienką długą koszulkę. Grzegorz z kolei ma na sobie długą i krótką koszulkę. Ręce przestają marznąć. Napływa do nich krew, co jest dość bolesnym procesem.
Podejście pod Kiczerę (972 m) ciągnie się i ciągnie. Jakoś nie najlepiej mi się idzie. Czarny szlak jest trudny technicznie. Widzę, że i Grzegorz oklapł. Pokonujemy bez radości kolejne odcinki. Pojawia się błoto, gałęzie. Każdy krok wymaga uwagi. Daje się już odczuć zmęczenie.
Mija godzina, półtora, dwie od wyjścia z punktu. Nikt z nas nie wspomina o tym, iż trzeba zjeść. Zapominamy również o przyjęciu soli. Nie czuję się najlepiej. Czyżby te parówki zaszkodziły mi? Grzegorz coraz bardziej ma zwieszoną głowę. Też chyba cierpi. Milczymy. W końcu przemagamy się – bez ochoty sięgamy po kolejny żel. Musimy. Wmuszamy go w siebie. Popijamy. Łykamy sole.
Podchodzimy pod Czereninę (981 m), następnie Falową (868 m). Zbieg do Dołżycy. Powoli dochodzę do siebie. Trudno nazwać to jakimś wielkim kryzysem. Raczej chwilowy brak energii, werwy, ochoty do walki. Problemy z żołądkiem – brak chęci na przyjmowanie czegokolwiek. Przetrwałem to jednakże. Patrzę na Grzegorza. Nadal się męczy. Staram się „ciągnąć” bieg. Biorę ciężar na siebie. Grzegorz próbuje trzymać się mnie. Jem ponownie. Już mi lepiej. Najgorsze za mną. Niestety, mój przyjaciel nadal nie jest w najlepszej formie.
Przed nami Łopiennik (1 079 m). Mozolnie się wspinamy na niego. Znów mam większą ochotę na walkę. Jestem też wewnętrznie przekonany, iż „dowiozę” Grzegorza do mety. To mój obowiązek. Tak to czuję. Przed zawodami założyliśmy sobie, że najważniejsze to ukończenie biegu. Wierzę w sukces – w setkę Grzegorza i moje 140 km.
Zanim docieramy do Jabłonek, gdzie umiejscowiony jest kolejny punkt regeneracyjny, mordujemy się z podejściami na Durną (979 m), Berdo (890 m) i Weronikówką (836 m).
Błoto. I stromo. Wielu zawodników, co widać po strojach, łokciach i kolanach, zaliczyło wywrotki. Pojawiły się stłuczenia, gdzieniegdzie krew. Na szczęście obyło się bez poważnych urazów. Wszyscy, mimo widocznego już zmęczenia, napierają dalej, chcąc dostać się do punktu i choć na chwilę odpocząć. Pojawia się asfaltowa część drogi. I choć jest z górki, wcale nie jest to wybawienie. Podeszwy stóp bolą od takiego podłoża. Słońce dość mocno operuje, odbijając się od asfaltu. Ponownie stosujemy metodę Gallowaya – na przemian biegniemy i maszerujemy. Pomimo że z początku zaczynają nas mijać inni zawodnicy, to po niejakim czasie ponownie ich doganiamy. Zatem – nic nie tracimy, a mięśnie trochę odżywają.
W końcu dobiegamy do punktu. Nasze zegarki pokazują nam, iż jesteśmy na 74. kilometrze (wg organizatorów – 71). Zajęło nam to aż 4:51 h. Dużo. To był ciężki, trudny, żmudny odcinek. A tylko 22 kilometry. Jemy. Wyciągam bułkę z kiełbasą. Smakuje. Piję sporo – cola, woda. Jem baton serwowany przez wolontariuszy. Czuję powrót sił, mam ochotę do walki. Cieszę się – dla mnie to już co najmniej połowa trasy. Zatem będzie z górki.
Rozglądam się. Grzegorz poszedł poszukać cienia. Jest zmęczony. Rozmawiamy. Mówi, abyśmy się rozdzielili. Nie chcę tego przyjąć do wiadomości. Przyjaciel spokojnie tłumaczy, że w takim stanie będzie tylko hamował mnie, a ja mam do pokonania jeszcze 70 km. On spokojnie sam dotrze do mety na setce. Zostało „tylko” 30 km, a jest sporo czasu do limitu. Myślę. Na pokonanie tego odcinka ma osiem i pół godziny. Na pewno da radę. Jest doświadczony i sportowo „uparty”. Acz niechętnie, przyznaję mu rację. Proszę tylko, aby odbierał ode mnie telefony. Chcę mieć pewność, że wszystko z nim dobrze. A mając spokojną głowę, lepiej będzie mi się biegło. Z żalem, ale być może i z rozsądkiem rozstajemy się. Wierzę w Grzegorza. Wierzę w siebie. Wybiegam z punktu.
71 – 103 km (meta dla „setkowiczów”).
Początkowy odcinek wiedzie asfaltem. Wysyłam kolejny esemes do przyjaciół. Informuję, co się dzieje i gdzie jestem. Tak się umówiłem. Wiem, że tam „po drugiej stronie” obserwują zmagania, kibicują, nierzadko pewnie denerwując się.
Asfalt kończy się i przeradza w szutrową, niekończącą się drogę. Włącza mi się tryb „myśliwego” – „poluję” na kolejnych zawodników. W takim stanie czuję się najlepiej. Już tak mam. Idzie, biegnie mi się dobrze. Od czasu do czasu łapię kontakt wzrokowy z kimś przede mną, powoli dochodzę do niego. Rozmawiamy. Przyspieszam. Powoli oddalam się. Schemat się powtarza.
Trasa wiedzie czarnym i czerwonym szlakiem przez mocne podejścia na Jaworne (991 m), Przełęcz Żebrak (816 m) i Chryszczatą (997 m) do Duszatyna. Stamtąd przez Mików i Smolnik do Zubeńska. Tu znajduje się meta Biegu Rzeźnika Ultra 100.
83. kilometr. Dzwonię do Grzegorza. Pytam, gdzie jest. Informuje mnie, że na 80. kilometrze, ale jest już lepiej z nim. Zdecydowanie. Musiał ulżyć żołądkowi co nieco i od tego momentu znów odżył. Ponownie może jeść i pić, lepiej też mu się biegnie/idzie. Chwała Bogu! Wrócił do życia. To mnie uspokaja. Będę miał spokojniejszą głowę.
89. kilometr. Dobiegam do kolejnego zawodnika. Pytam, co słychać. Podnosi głowę. Widać dosłownie zapadnięte oczy. Mówi, że wysycha na wiór. Zabrakło mu wody. Bez wahania każę mu wyciągnąć z mojego plecaka półlitrową butelkę wypełnioną w trzech czwartych mieszanką wody i coli. Jest wdzięczny. Wiem, że już przetrwa do najbliższego punktu wodnego. Mnie pozostały resztki płynu w camelbak…
Przede mną niesamowicie ostre zejście z Chryszczatej. Trzeba uważać jak diabli! Można się sturlać do podstawy szczytu. Kolana dostają mocno w kość!
Jeziorka Duszatyńskie. Pięknie. Korzystam z wody górskiego potoku – moczę głowę, nawadniam się. Tego nigdy za mało. Pojawiają się turyści. Ustępują z drogi, zachęcają do walki.
92. kilometr. Mała górska rzeczka zasilana z dopiero co miniętego akwenu. Trzeba po kamieniach dostać się na drugą stronę. Próbuję obejść przechodzącą turystkę z lewej strony. Trafiam na porośnięty mchem kamień. Lewa noga ujeżdża. Za nią prawa. Obie znajdują się do połowy łydki w wodzie. No, ładnie! Na dodatek czuję potężne szarpnięcie w ścięgnach łączących nogi. Ból promienieje aż do mózgu! Zerwałem? Czarne myśli ogarniają umysł. Boli, ale mogę iść. Wytrzymały. Zimny pot oblał całe ciało! Od tego momentu aż do mety będę miał stale przemoczone buty.
W końcu punkt regeneracyjny. 95. kilometr. Wypijam colę jedną i drugą. Do tego piwo bezalkoholowe. Wszystko smakuje. Jest dobrze. Zostawiam za sobą trzy, cztery osoby. Przede mną czterokrotna przeprawa przez rzekę Osławę. Nie ma mostu. Trzeba dostać się za każdym razem na druga stronę po betonowych płytach. Woda sięga do kolan. Śmiało zasuwam samym środkiem.
Słońce mocno operuje na niebie. Do mety na 103. kilometrze pozostało jakieś 11 kilometrów. Postanawiam pokonać ten odcinek ponownie przechodząc do „gelołejowania”. 200 metrów biegnę, 200 m idę szybkim krokiem. Gdybym kończył na setce, to niewątpliwie pokusiłbym się o bieg na całej długości tego odcinka. Trzeba jednakże oszczędzać siły. Jeszcze się przydadzą.
Dobiega do mnie zawodnik. Jest wręcz wykończony. Kosztowało go to niesamowicie wiele sił. Jak sam mówi, wie, że ze mną będzie mu łatwiej. Pracuję nad jego psychiką. Jest skrajnie zmęczony, zdruzgotany. Nie do końca wierzy, że uda mu się dotrwać. Powoli wzmacnia się psychicznie. Wmawiam mu: dasz radę. Przejmuje tę mantrę. Powtarza wielokrotnie.
Konsekwentnie posuwamy się do przodu. Mijamy jednego z uczestników. Cierpi. Nie podejmuje walki. Mój biegowy zegarek do reszty rozładowuje się. Jest 103.35 km. W oddali kolejnych dwóch. Widzę, że mają niebieskie numery startowe. Oznacza to, że wybrali trasę długą (140 km). I tych również zostawiamy w tyle. Zza zakrętu nareszcie wyłania się meta. Partner idzie resztką sił. O bieg bardzo trudno. Motywuję go, aby ostatnie 200 m pokonać truchtem. Mobilizuje się. Prawie płacze ze szczęścia. Dziękuje mi kilkakrotnie.
Jest 14:49. Ostatni etap zajął mi 4:59 h.
Przede mną pozostał tylko maraton. Od razu proszę obsługę o możliwość doładowania baterii zegarka. Nie ma z tym problemu. Jem, piję, ponownie jem i piję. Napełniam magazyny. Zmieniam koszulkę. Nawet nie ściągam butów. Już od czwartej dziesiątki czuję dużego bąbla na lewej pięcie. Cierpię z tego powodu od dawna. Również przemoczone buty nie wróżą stopom nic dobrego. Pocierpię, pocierpię. To tylko ból.
Dojeżdża Piotr. Przekazuje mi swoją czołówkę. Czekam na Grzegorza. Wcześniej telefonowałem do niego. Napiera wyraźnie, nawet przyspieszył. Świetnie!
Na metę wbiega Grzegorz. Gratuluję mu z serca. Tak bardzo się cieszę, że dotarł! I to w dobrym czasie, na wysokim miejscu. Jest mocno zmęczony. Widać, że dużo go to kosztowało. Ale nie jest wykończony. Trening znakomicie przygotował go do tych zawodów. Grzesiu, jesteś gość! Chylę czoła!
Pora na mnie. Zabieram zegarek (baterie naładowały się w jednej trzeciej). Spędziłem tu aż 44 minuty. Jest godzina 15:33. Późno.
103 – meta w Cisnej. Przede mną 40 kilometrów, które wiedzie granicą przez Głęboki Wierch (890 m), Rydoszową (880 m), Balnicę, Berdo (1 041 m), Hyrlatą (1 103 m), Liszną, Małe Jasło (1 097 m) do Cisnej.
Najpierw ponad półtora kilometra asfaltową drogą, następnie skręt w prawo i dalej w las stromo pod górę za niebieskimi znakami. Pracuję mocno kijami. Nagle dostrzegam idącego z góry turystę. Nie, nie turystę – to jeden z zawodników. Czyżby pomylił drogę? Zrównujemy się. Pytam, co się stało. Z żalem odpowiada, iż ciało odmówiło mu posłuszeństwa – nie wytrzymało jedno ze ścięgien w nodze. Pytam, czy potrzebuje pomocy. Już skontaktował się z organizatorem – podjadą po niego do drogi. Dziękuje za troskę. Żegnamy się. Jest mi przykro. Bardzo przykro.
Jestem całkowicie sam na szlaku. Żywej duszy. Ja, góry. Samotny pośród lasu. Czyż nie o to właśnie chodzi? Wczuwam się w rytm biegu, w rytm natury. Wciągam łapczywie powietrze nozdrzami, rozkoszując się zapachami pierwotnej przyrody. Żaden odgłos cywilizacji nie zakłóca błogiej ciszy. To nic, że w nogach mam sto kilkanaście kilometrów. To nic, że ciało jest już umęczone. To nic, że do mety jeszcze daleko. Raduję się tą chwilą, rozciągam w czasie…
Czas wrócić do rzeczywistości. Konsultuję telefonicznie z Grzegorzem przebieg drogi. Chcę mieć pewność. Pomimo braku oznaczeń, nie pomyliłem jak dotąd drogi. Trzeba uważać i koncentrować się do końca. Do tej pory ani raz nie zmyliłem szlaku, nie przewróciłem się. Zachowuję czujność.
Dostrzegam przed sobą jednego z uczestników. Idzie. Szybko zbliżam się do niego. W takich sytuacjach troska o drugiego człowieka wysuwa się na pierwszy plan. Rzucam zwyczajowe „Jak leci?”. Podnosi umęczoną głowę. „Nie mam sił”. Powtarza to dwukrotnie. Pytam, czy pije i je. Robi to, ale to już nic nie daje. Zwyczajnie doszedł do kresu swoich możliwości. Mam do niego wiele szacunku. Dał z siebie wszystko. Do ostatniej kalorii. Mówi, abym się nie martwił. Dociągnie do 122. kilometra i tam zakończy walkę. Po chwili wahania pozostawiam go w samotnym boju.
Wkrótce znów pojawiają się inni zawodnicy. Jest ich dwóch. Mimo że wolniejsi ode mnie, to widać, że dadzą sobie radę. Współpracują. Mają jeszcze zapas sił. Powoli oddalam się od nich.
Ponownie jestem sam. Cieszy mnie to. Lubię ciszę. Kontempluję. Dziękuję opatrzności za to, że tu jestem. Za możliwość zmierzenia się ze swoimi słabościami.
Kolejna osoba. Bardzo wysoki zawodnik. Może Chorwat, może Serb. Nie wiem. Chwilę rozmawiamy. Po rosyjsku. Chyba czuje się trochę zagubiony. Przez pewien moment szachujemy się – uciekam mu, gdy teren wznosi się, dogania mnie na zbiegach. Powoli jednak znikam mu z oczu. Już się nie spotkamy.
Biegnę sam w ciszy lasu. Myślę o punkcie na 122. kilometrze. Chciałbym już tam być. Mimo wszystko. Zmęczenie narasta. Zdaję sobie sprawę, że zahaczę o noc. Nie mam jednakże wątpliwości, że dotrę do mety. Ciało funkcjonuje dobrze. Jestem świetnie przygotowany siłowo. Nie mam też problemów z pułapem tlenowym. Mięśnie, ścięgna nie bolą. Nic się zatem szczególnego nie dzieje. Tylko te podeszwy stóp. Pieką. To od uderzeń i przemoczenia butów. Doskwiera też pęcherz, którego nabawiłem się prawie sto kilometrów wcześniej. Boli. Akceptuję to w myślach. Widocznie tak musi być. Ciało ludzkie może wiele znieść. Wystarczy mu nakazać. Jak do tej pory ustrzegłem się wywrotki, zgubienia szlaku. Może zbyt asekuracyjnie do tego podchodzę? Przecież stać mnie na więcej. Intensywnie myślę. Spokojnie, Stanisław – cel wyznaczyłeś sobie inny. Dobiec. Ukończyć. Trzymaj się tego do końca. Uspokajam się wewnętrznie.
Dwóch kolejnych chłopaków w oddali. Dobiegam do nich. Pozdrawiamy się. Zamieniamy kilka słów. Trochę uciekam im, oni mnie doganiają. Sytuacja kilkakrotnie się powtarza. To nie ma sensu. Zaczynamy współpracować. Tak już będzie do samego końca. Docieramy do punktu na 122. kilometrze. Jesteśmy około 20 minut przed jego zamknięciem. Jemy na stojąco, uzupełniamy zapasy płynów. I w drogę. Teraz chyba dobre 2 kilometry w dół po asfalcie. Bieg przeplatamy marszem. Następnie ostro w prawo do góry. Bardzo ostro! Podchodzimy na Berdo, potem Hyrlatą. Pracujemy jak szaleni! Jeden z kolegów wyrwał do przodu, drugi zamyka stawkę. Ja pośrodku. Potem się zamieniamy. Podejście nie chce się skończyć. Jakiś koszmar! W końcu robi się trochę płasko. I w dół. Też bez końca. Stromo. Biegniemy. Byle do następnego punktu. Powinien być zaraz po wyjściu z lasu na styku z drogą asfaltową. Nie ma! Miał być na 132. kilometrze… Jest dwie minuty przed czasem jego zamknięcia. Rozglądamy się zrezygnowani… Idziemy dalej asfaltem. Nadal nic. Chyba jednak zamknęli punkt – myślimy. Pojawiają się oznaczenia – wiszące taśmy. Jesteśmy zdeterminowani – tak czy inaczej dotrzemy do mety. Nieważne, o której.
W końcu w oddali majaczy stolik, dwie wolontariuszki krzątaja się koło niego. Informują nas, że limit ukończenia zawodów jest wydłużony. Możemy śmiało kontynuować. Są bardzo miłe i pomocne. Dziękujemy. Wyciągamy czołówki. Już szaro. Posilamy się, uzupełniamy zapasy. Wychodzimy z punktu – jest 21.00. Napieramy tak już od 23 godzin… Za nami, wg naszych zegarków, ok. 135 kilometrów.
Kolejne podejście. To już ostatnie – na Małe Jasło. Podłoże diabelsko zdradliwe i trudne! W myślach morduję organizatorów. Chyba nie tylko ja. Gałęzie, błoto, zrujnowana droga, ostre kamienie, konary, zdradliwe gnijące liście, w końcu drzewa tarasujące drogę. Wisienką na torcie jest borowina – trzeba zasuwać przez sam jej środek. Zatrzymujemy się na chwilę. Kolega siada. Musi odpocząć. Rozumiem. Znów wznawiamy marsz. Ten odcinek zajmuje nam nieprawdopodobną ilość czasu. Jesteśmy na szczycie Małego Jasła dopiero o godzinie 21:55.
Pytam, czy jest możliwy bieg w dół. Chłopaki kręcą głową. Dobrze. Nic się nie dzieje. Ja też jestem zmęczony. Podeszwy stóp bolą. Idziemy. Miało być pięć kilometrów, jest chyba z siedem. Tak myślę. Już dawno drugi raz bateria w zegarku wyczerpała się. Sytuacja się powtarza – nie widać końca zejścia. Powoli jednak zza drzew tu i tam prześwitują światełka. Namacalny znak tego, że zbliżamy się do Cisnej, do orlika, do mety. Już widzimy stadion. Należy go obejść z naszej prawej. Jeszcze trochę błota, śliskiego podłoża. Głupio by było tak na końcu wywrócić się. Dzwonię do Grzegorza. Mówię, że będziemy za trzy minuty. Nareszcie dochodzimy do potoku. Przekraczamy go po kamieniach. Na drodze pojawia się fotograf. Robi użytek ze swojego sprzętu. Rzuca kilka ciepłych słów. Bóg ci zapłać, dobry człowieku. Tory. Za nimi skręt w lewo i jesteśmy na ostatniej prostej. Chłopaki zatrzymują się. Coś wyciągają. Mówią, abym biegł, nie czekał na nich. Jakże tak? Wspólny los wiąże. Musimy razem. Czekam na nich. Oni z rozciągniętym transparentem, ja z uniesionymi kijkami. Wspólnie przekraczamy metę. Kilka osób z obsługi wiwatuje na naszą cześć. Podbiega przyjaciel. Gratuluje. Czuję się wspaniale. Zrobiłem to! Zrobiłem!
Nie mogę się powstrzymać – marzyłem o tym. Wizualizowałem ten moment. Kładę się na asfalt i bez pośpiechu wykonuję pięć pompek. Są jeszcze siły, są. Dopiero teraz pozwalam udekorować się wspaniałym, ciężkim, rzeźnickim medalem. Chyba na niego zasłużyłem. Organizator ubiera mi koszulkę finiszera. Tylko ci, którzy ukończyli zawody, zostali nią uhonorowani. Znalazła się i butelka wspaniałego piwa rzeźnickiego.
Odszukuję moich dzielnych towarzyszy ostatnich dwudziestu kilku kilometrów. Padamy sobie w objęcia. Wzajemnie gratulujemy. Grzegorz troskliwie pyta, jak się czuję, czy wszystko jest w porządku. Dziękuję, przyjacielu, za opiekę. Jest dobrze. I Ty, i ja zwyciężyliśmy dzisiaj, pokonując swoje słabości.
Wspólne zdjęcie, wymiana uścisków, kilka bułek z kiełbasą (Boże, jakie dobre!), dwa kubki herbaty…
Tak się cieszę!
Podziękowania
Pozwólcie, proszę, na chwilę prywaty. Czuję się zobligowany podziękować kilku osobom. Bez nich byłoby naprawdę ciężej:
Grupie przyjaciół: Krzysztofowi F., Grzegorzowi F., Zdzisławowi S., Martynie T. za wiarę we mnie, za doping na trasie (esemesy), za wsparcie przed, w trakcie i po biegu. Piotrowi P. dodatkowo za użyczenie doskonałej czołówki, za bezpośrednie wsparcie na mecie setki. Dziękuję, kochani, dziękuję.
Żonie, najbliższej rodzinie, osobliwie Krystynie za kilka słów wstawiennictwa u Pana w mojej (naszej) sprawie.
Dziękuję mojemu zespołowi w pracy, z którym na co dzień mam przyjemność współpracować. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo docenili mój trud. I w szczególny sposób nagrodzili. Dziękuję.
W szczególny sposób pragnę podziękować Panu Damianowi Pasternakowi (www.fizjoterapia-pasternak.pl) – mojemu fizjoterapeucie. To dzięki niemu mogłem w ogóle myśleć o zmierzeniu się z trasą, nie tylko tego biegu. Przez ostatnie kilka miesięcy cierpliwie walczył z moją paskudną kontuzją kostki i pachwiny. Jak widać – bardzo skutecznie. Ostateczny test wytrzymałości tych struktur został zdany na szóstkę. Panie Damianie, jeszcze raz serdecznie dziękuję.
Na koniec: Grzegorzu, mój przyjacielu drogi – jestem dumny z tego, że razem mogliśmy podjąć trud związany z tym biegiem. Dziękuję, że wierzyłeś w siebie, we mnie. Dziękuję za wspólnie przebytą drogę prowadzącą do celu.
Stanisław Polak
Leave a Comment