Po krótkiej przerwie wróciłem w Beskidy. Tym razem w okolicę Goleszowa, na start edycji wiosennej „Beskidzkiej 160-tki na Raty”. Na jesieni walczyłem na trasie zwanej „Piekłem Czantorii”. Myślałem, że tym razem będzie łatwiej, myliłem się.
Podjąłem walkę na dystansie około 50 km. Szacowane przewyższenie to blisko 2500 metrów. Czyli tak jakby wejść na Rysy, ale… z poziomu morza. To robi wrażenie. Czułem do tej trasy respekt, ale nie strach. I słusznie. Wszystko jest do zrobienia, jeżeli podchodzi się do tego spokojnie i z głową.
Wszystko gotowe, czas na walkę 🙂
Sprawę skomplikowało coś zupełnie od nas niezależnego. Pogoda. Od wielu godzin bezustannie padało. Szlaki zmieniły się w błotniste breje. Ultrasi, którzy wystartowali o północy na dystansie 100 km, wpadli w pułapkę gęstej mgły. Niektórzy gubili oznaczenia i zmuszeni byli do wcześniejszego zakończenia zawodów.
Start 50-tki wyznaczony były na 8:00. Mgły się podniosły, jednak deszcz padał bez przerwy. W głowie miałem prosty plan. Nie dać się porwać tłumom, zachować zapas energii na cały bieg, zmieścić się w limicie na punktach i mecie. Proste. 😉
Maraton już za mną, ale trzeba dalej…
Wszystko pięknie się układało. Deszcz lał, spodnie i buty przemokły mi na pierwszych kilku kilometrach. 😉 Na szczęście kurtka Millet (zakupiona kilka tygodni temu od znajomego biegacza) świetnie się sprawdzała. Wytrzymała trudy biegu, nie przemokła, dała mi ciepło. Między innymi dzięki niej skończyłem te zawody. Wyziębienie oznaczałoby nieuchronny koniec zabawy przed czasem.
Biegłem sobie radośnie na południe, gdy nagle poczułem, że coś mokro mi w zadek. Stwierdziłem ze zgrozą, że rozerwał mi się bukłak. Całą wodę szlag trafił. Może nie całą. Zostało na dwa łyki w rurce. Super. Miałem przed oczami widmo klęski. Uratowała mnie miła Pani w schronisku na Soszowie. Może nie tyle Pani, co godziny otwarcia bufetu. Nabyłem dwie wody do plecaka, jedną wypiłem na miejscu i pocisnąłem w dół, do Wisły.
Potem była już wielka samotność. Nie powiem, pasowała mi. Myślę, że około 35 kilometrów przebiegłem zupełnie sam. Ale wtedy czułem się najlepiej. Nie ścigałem nikogo, nie ścigano też mnie. Spokój, własny rytm, przyroda. Momentami było ponuro, szczególnie między Wielką a Małą Czantorią. Z doliny nadciągnęły gęste chmury. Widoczność spadła do 10-15 metrów. Wtedy poczułem się niewyraźnie. Żywej duszy w zasięgu wzroku. Gdy minął pierwszy lęk, poczułem… wolność. Dziwna mieszanina uczuć, ale tak właśnie było. W sumie nigdy nie byłem normalny. 😉
Takie widoki towarzyszyły nam na całej trasie
Zbiegałem sobie właśnie spokojnie na polanę w Ustroniu, gdy dogonił mnie jakiś chłopak i mówi coś o limicie. Nic nie kojarzę, chyba przespałem odprawę. 😉 Mówi coś o 5:30, a na zegarku już jakieś 5:12. Poleciał żwawo. Przemyślałem sprawę i też przyspieszyłem. I dobrze zrobiłem. Na punkcie pomiarowym byłem po 5 godzinach i 25 minutach. Podziękowałem w duszy biegaczowi, który mnie uświadomił, o mały włos i limit by mnie wyciął po samej trawie na tej polanie. 😉
Potem nadszedł czas próby. Długa i żmudna wspinaczka na Czantorię. Tutaj zrozumiałem, że muszę popracować nad siłą. Dałem się dogonić i wyprzedzić kilku zawodnikom. Ewidentnie jest to element do mocnej poprawy u mnie. Gdy zacząłem zbiegać żółtym szlakiem w doliny, myślałem, że najgorsze już za mną. Czas miał pokazać jak bardzo się pomyliłem. Zapomniałem o wisience na torcie.
Kamieniołom. Po kilku kilometrach, z gęstego lasu wyłoniła się potężna ściana. Dorównywała wysokością wielkim jurajskim ostańcom, na których wspinałem się swego czasu. Po raz kolejny poczułem się nieswojo. Trudno mi to wytłumaczyć, nie miałem ochoty tam zostać. Po prostu. Jednak piętrzyła się przede mną prawie pionowa, gliniasta ściana. Rozdeptana mocno butami zawodników, którzy byli tutaj wcześniej. Moje Salomony nie nadają się jednak na takie zawody. Nie w takim błocie. Podejście na szczyt uskoku było dla mnie mordęgą. Praktycznie żadnych stopni, zsuwanie się w dół co kilka metrów. Na samej górze byłem już lekko zdesperowany. Przerzuciłem kijki przez krawędź uskoku i wgramoliłem się na czworakach na górę. Nie podejrzewałem, że to miejsce będzie aż tak wymagające.
Reszta dystansu to już formalność i czysta przyjemność. Trochę po lesie, potem cały czas w dół do Goleszowa i na upragnioną metę. Przywitały mnie tam zupełnie niezasłużone brawa, ale cóż, mówi się trudno. 😉 A tak na serio, to było bardzo miłe. Szczególnie gdy jednym z klaszczących jest zwycięzca dystansu ultra. 🙂
Refleksja na mecie 😉
Na koniec coś bardzo ważnego. Wielkie podziękowania dla organizatorów, za to, że znów stanęli na wysokości zadania. Poza drobnymi wyjątkami (niestety brzemiennymi w skutki dla niektórych) trasa była dobrze oznakowana.
Olbrzymie wyrazy wdzięczności dla wszystkich wolontariuszy. Miłe przyjęcie rano w biurze zawodów i po powrocie, na długo zostanie mi w pamięci. Na punktach też było super. Mili ludzie, dużo wyrazów troski i sympatii. Dzięki temu łatwiej było znieść ciężkie warunki biegu. Moja wdzięczność dla Was jest ogromna!
Wielkie gratulacje dla Wojtka Probsta za zwycięstwo na dystansie 100 km i dla wszystkich, którzy tego dnia ukończyli zawody!
Fajny materiał filmowy znajdziecie tutaj: http://katowice.tvp.pl/24851431/11042016-godz-1900
Zaczyna się w 04:10. Nawet się załapałem. Przemykam w 06:50 całkiem jeszcze rześki i zadowolony. 😉 Warto też posłuchać Artura Kuleszę. Ciekawie i prawdziwie mówi o bieganiu w górach.
Galeria z zawodów:
https://photos.google.com/share/AF1QipNJBLQsw5ii2Wx8MVH-qt6snpCizYUwcMzYzSykHTO_CSseZ_YoO1jR6dCcNtx0Ew?key=SFNFN0I0d283NXhuTUdMUVA4NklqcU9LUGJwVlZR
Filmy z trasy i kamieniołomu:
https://onedrive.live.com/?authkey=!APwlqh6NUF-e6hw&v=photos&id=66EC59D68CEF374D!27244&cid=66EC59D68CEF374D
Dystans: 49 km (+ 2500 m / – 2500 m)
Czas: 8:38:50
Miejsce OPEN (mężczyźni): 78 / 96
Pełne wyniki:
https://drive.google.com/folderview?id=0B4P-qsW-UY4uOEdJQzZvSGp0eWc&usp=drive_web
Autor: Przemek Czuba
Leave a Comment