Główny Szlak Beskidzki w 114 godzin i 50 minut.
Maciek Więcek przesuwa granice niemożliwego
Wystartował o 4:05 nad ranem w czwartek 20 czerwca w Wołosatem w Bieszczadach. 114 godzin i 50 minut później był na mecie. W Ustroniu. Przebiegł przez całe Beskidy, 500 km od jednego do drugiego krańca, śpiąc zaledwie kilka godzin, zajeżdżając jedną parę butów, odwadniając się i przegrzewając dziesiątki razy.
Dokonał czegoś, czego większość z nas nie jest w stanie sobie wyobrazić. Przecież tego nie może dokonać jeden człowiek. To niemożliwe! Idea 666 – Bieg Głównym Szlakiem Beskidzkim – została zakończona absolutnym sukcesem.
Jedna zajechana para wyścigowych, leciutkich butów, jeden wołający o pomstę do nieba mięsień, i cała buntująca się reszta. Dwie zmasakrowane, odparzone, pokryte pęcherzami stopy.
Ponad 500 km szlaku, trudnych technicznie, kamienistych i błotnistych biegów, długich i wymagających podejść. Trzy awaryjne kąpiele w rzekach, ponad 30 stopni przez kilka godzin w ciągu dwóch dni, trzy wyjątkowe ulewy, zamieniające górskie drogi w koryta rzek. Trzy permanentnie niewyspane osoby wspierające, jeden rozwalony zderzak i trochę porysowanego lakieru, kilka godzin szkoły trudnej jazdy w terenie, żeby dotrzeć z pomocą w najodleglejsze zakątki. I dziesiątki osób, które na różne sposoby wspierały Maćka w jego wyczynie – biegiem, kibicowaniem, na żywo, przez Internet i przez telefon. Jeden wyjątkowy transparent na Przełęczy Glinne.
Tak w dużym skrócie można przedstawić bilans Idei 666, 5 dni biegu po Głównym Szlaku Beskidzkim. Maciek Więcek jest człowiekiem z najgrubszej blachy, najtwardszego kamienia, przez góry idzie jak czołg. Przeżył podczas tych kilku dni tyle przygód, ilu zwykły turysta czy biegacz nie zbierze w ciągu całego roku. Doświadczył tylu kryzysowych chwil, tyle bólu i zmęczenia, ile litrów wody spływało górskimi drogami podczas ulew. Były też momenty uniesienia, euforii, radości.
Szybko przez połoniny
Dzień pierwszy rozpoczął się w Bieszczadach, skończył w okolicach Rymanowa w Beskidzie Niskim. Świt przywitał Maćka pięknymi widokami z Połonin. Góry wznosiły się nad mgłą, wypełniającą doliny jak wata cukrowa. Tego dnia Maciek trochę przeszarżował. Wcześniej kilka razy przyjeżdżał w te okolice żeby ścigać się na trasie Biegu Rzeźnika, nie ukrywał na mecie, że chciał zrobić dobry czas na trasie dłuższej wersji tego wyścigu: Biegu Rzeźnika Hardcore (100 km). Dzień był upalny i skończył się bardzo późno. Maciek zaliczył zimny prysznic w Cisnej, przez godzinę leżał w chłodnym pomieszczeniu. Temperatura dochodziła do 30 stopni. Noc spędziliśmy w gospodarstwie agroturystycznym u pani Janiny Brózdy. Wraz z mężem nie mogli się nadziwić co Maciek wyrabia, nie zgodzili się przyjąć pieniędzy za nocleg. Położyliśmy się przed północą. O 3:30 Maciek był już z powrotem na nogach.
Beskid Niski – pokrzywy, błoto i upał
Czerwony Szlak w Beskidzie Niskim w wielu miejscach jest trudny do zauważenia. Ścieżki zarastają bujną roślinnością, trudno jest nawigować, trudno się po nim poruszać. A pokrzywy, jeżyny i inne kłujące chwasty zadomowiły się na ścieżkach. To dzień pod znakiem upału, okrutnego, odwadniającego, dającego w kość. I pokrzyw, które boleśnie parzyły nogi. Było też mnóstwo lepkiego błota, które chwytało za buty. Nie obyło się bez kąpieli w rzece, w Kątach i dłuższego postoju w schronisku w Bartnem. Tego dnia dołączyli do Maćka pierwsi kibice – Filip Bojko i Kuba z Krynicy-Zdrój, którzy pobiegli z nim przez Beskid Niski. Podczas pierwszych dni Maciek miał potężne problemy ze snem, kręcił się z boku na bok i klął po cichu. Następny biegowy dzień rozpoczął się o 4:05.
Gorce – tutaj drogami płyną rzeki
Zaczął się Beskid Sądecki. Kolejny dzień upałów. Znowu ponad 30 stopni. Tu Maciek biegł przez fragment znany mu z Biegu 7 Dolin – wyścigu na 100 km w okolicach Krynicy. Wspinał się na Jaworzynę Krynicką, Runek, Wielkiego Rogacza i Radziejową. Znowu kąpiel w rzece – w Rytrze. Tutaj miał za sobą już 272 kilometry. Był za półmetkiem. Pojawiły się pierwsze poważne problemy ze stopami. Operacja na pęcherzach w warunkach polowych. 300 kilometrów przekroczył za Krościenkiem nad Dunajcem. Tu dopadła nas pierwsza poważna burza, a drogami płynęła brązowa rzeka, niosąca błoto i kamienie. Do Maćka dołączyli jego przyjaciele z Krakowa. Po boleśnie dłużącym się fragmencie dotarł na Przełęcz Knurowską. Znajomi wymasowali mu nogi, zjadł pyszny obiad. Dziewczyny karmiły go winogronami. Dzień skończył się około 21, ale o 1:30 w nocy Maciek był już w drodze.
Beskid Żywiecki – nogi jak z gumy i kryzys stulecia
Pierwszy poważny kryzys zaliczył na podejściu pod Turbacz. Dokuczała mu ogromna senność, ból nóg i stóp. Przy schronisku „Stare Wierchy” czekali na niego Justyna Frączek i Rafał Bogacki, biegacze ultra i znajomi Maćka z Krakowa. Pokonali z nim długi fragment aż do Przełęczy Krowiarki przed Babią Górą. O ile dzień wcześniej Maciek był w stanie jeszcze dokonywać szaleńczych zrywów i niemal zostawiać swoich towarzyszy na zbiegach, czwartego dnia nie miał już na to sił. Niektóre zbiegi zamieniły się w bolesne zejścia. Na Przełęczy Krowiarki był dłuższy postój, a na Babiej Górze kolejna ulewa i silny, wychładzający wiatr. Tego dnia Maciek zaliczył też swój najpoważniejszy kryzys. Na szlaku, na około godzinę przed Przełęczą Glinne, zaczął słaniać się na nogach i upadać. Trzeba go było awaryjnie zwieźć ze szlaku, wjechać pickupem po górskich drogach i bezdrożach niemal na samą granicę polsko-słowacką i zwieźć go do najbliższych zabudowań. Gdy tylko jego twarz dotknęła dywanu, zaczął chrapać. Nie pamięta, że ktoś go karmił, że ktoś zdjął mu buty. Niewiele pamięta w ogóle. Ruszył dalej po północy. Za nim było już ponad 400 km.
Team spirit – Maciek przeżywa odrodzenie…
Z Przełęczy Glinne, w pogoń za Maćkiem ruszyli Andrzej Brandt i Marek Woźniczka, mocni ultramaratończycy i we wprost cudowny sposób pozbierali go psychicznie. Żartowali sobie z nim i z niego, masowali obolałe mięśnie, motywowali go i namawiali do pościgania się na zbiegach. Zakończyli dopiero w okolicach schroniska Stecówka, na 461. kilometrze. Tutaj Maciek doświadczył kolejnej operacji na stopach. Wyglądały już na naprawdę spracowane. Pokryte pęcherzami, białe od odparzeń.
… i jest bliski zakończenia tej gehenny
Zaczął się ostatni, bardzo trudny fragment. Tylko i aż 33 kilometry. Prowadziła go już cała grupa chłopaków, którzy mieszkają w okolicach i często biegają po tych górach. Jeszcze na 9 kilometrów przed końcem Maciek doświadczył załamania. Psychika sprawiła, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wlókł się noga za nogą, robił kroki na długość stóp. Co chwilę się zatrzymywał, bał się, że zerwał mięsień. Był bliski rezygnacji. W tak wolnym tempie zaczął szybko marznąć. Zejście z Czantorii Wielkiej było dramatyczne. W Ustroniu, gdy zostało już tylko 8 kilometrów, zaczęła się ostatnia poważna ulewa. Góry zasnuła mgła, było zimno, widoczność – czasami na odległość wyciągniętej ręki. Ten ostatni fragment trwał prawie trzy godziny. Do znaku końcowego szlaku przy stacji PKP, dotarli w strugach deszczu.
Terminator
Podczas wyprawy Maciek doznał wielu ciężkich doświadczeń – fizycznie, psychicznie, pogodowo i terenowo. Dokonał jednak czegoś, czego prawdopodobnie nie będzie w stanie zrobić nikt przez najbliższe 10 lat. Bieg po Głównym Szlaku Beskidzkim wymaga bowiem bycia nie tylko świetnym biegaczem i zapalonym turystą, któremu nie straszna paskudna pogoda i ciężkie doświadczenia. Wymaga też umiejętności walki mimo tysiąca przeciwności, mocnej szczęki do zagryzania zębów z bólu, mięśni potężnych jak stalowe liny od kolejki wysokogórskiej, stóp ze stali nierdzewnej i psychiki, którą można by zaorać wszystkie pola Rosji. Maciek Więcek to osoba, której pod tym względem niczego nie brakuje.
Idea 666. Główny Szlak Beskidzki
519 km biegiem w 4 doby (wyszło więcej bo 114 godzin i 50 minut). Co do dystansu nie ma zgody. Różne źródła podają od 295 do 520 km. Maciek miał ze sobą cały czas GPS i lokalizator, które pomogą rozwiać wątpliwości.
Maciek spał około 6 godzin, odpoczywał około 20 godzin podczas całej wyprawy. Często nie był w stanie zasnąć z powodu bólu mięśni.
Pokonał biegiem Bieszczady, Beskid Niski, Beskid Sądecki, Beskid Mały, Beskid Żywiecki i Beskid Śląski. Wszedł lub wbiegł na większość najważniejszych polskich szczytów poza Tatrami w Polsce.
Wspierała go trójka przyjaciół, którzy z nim biegali, karmili go, dbali o odpoczynek i motywowali do tego, by leciał dalej.
Na różnych fragmentach trasy pobiegło z Maćkiem łącznie około 20 osób.
Ekipa wspomagająca korzystała z Isuzu D-Max wypożyczonego specjalnie na tę okazję. Auto terenowe okazało się kluczowym narzędziem w wielu sytuacjach. Bez niego ciężko by było zrobić wiele zdjęć jak i wesprzeć Maćka w krytycznych sytuacjach na szlaku.
A ile jest rekord bez suportu?
chyba 163 godziny wg
http://www.napieraj.pl/index.php?option=com_multicategories&view=article&id=8341:atak-na-rekord-gownego-szlaku-beskidzkiego&catid=28:imprezy&Itemid=34
jestem pod ogromnym wrażeniem siły psychicznej Maćka. Fizyczność to jedno, ale psychika.. wow.. po prostu wow.. brak słów !
Warto dodać, że kilka tygodni wczesniej ta samą trasę, tylko w przeciwnym kierunku pokonało małżeństwo Rzeszótków: Marzena i Leszek Rzeszótko. Wystartowali oni w sobotę 25 maja z Ustronia, do czwartku dobiegli do Komańczy gdzie przespali, odebrali rzeźnickie pakiety i … w piątek wystartowali w Biegu Rzeźnika. Ukończyli jako organizatorzy zamykający trasę jako czerwona latarnia. W sobotę dokręcili jeszcze fragment do Wołosatego, a w niedziele pomagali nam sprzątać trasę (m.in. truchtali zbierając taśmy z „drogi Mirka”.
CZerwony szlak zajął im więc ok. 180 godzin, ale biegli beż żadnego wsparcia, mając do dyspozycji tylko to, co zabrali ze sobą z domu (uzupełniali jedynie wodę).
Warto dodać, że trzy lata temu Leszek zrobił ten dystans samotnie w – jak dobrze pamiętam- niespełna 6 dni.