Bieg Rzeźnika jest towarzyskim rajdem miłośników biegania i Bieszczadów.
Blisko osiemdziesięciokilometrowa trasa wiedzie bieszczadzkim czerwonym szlakiem z Komańczy przez Cisną, góry Jasło i Fereczata, Smerek oraz połoniny do Ustrzyków Górnych. Limit czasu wynosi 16 godzin.
W przyszłym roku już po raz trzynasty zapraszamy do zmierzenia się z trudną bieszczadzką trasą, innymi oraz – przede wszystkim – ze swoim partnerem (partnerką) i samym sobą. Mamy nadzieję, że pomimo gwarantowanego bólu udział w Biegu będzie dla wszystkich przyjemnością.
Zapisy ruszają od 3 do 30 listopada. Losowanie (jeśli chętnych będzie więcej niż miejsc) – 8 grudnia. Zapisy na Bieg Rzeźnika Ultra, Bieg Rzeźnika na Raty oraz Rzeźniczka – po zapisach na Rzeźnika.
Poniżej przedstawiamy relację z tegorocznej edycji Biegu Rzeźnika autorstwa 50na80runblog:
Jak to się stało, mój partnerze, Karolu, że odlecieliśmy na trasie między Smerekiem a Połoniną Wetlińską? Skąd do nas przyszła ta fraza, która lekko uniosła nas nad ziemię i kazała biec, wtedy akurat, jakbyśmy właśnie wystartowali: lekko, bez zmęczenia, podbiegając pod schronisko na Połoninie i odpowiadając potwierdzająco na ludzki doping i okrzyki: „Jest moc! Jest moc! To widać!”. Tak! Była z nami moc, która przykryła ból, kazała się zamknąć kwękom, niepewności. Była moc, która kazała rozwijać coraz większą prędkość pomiędzy kamieniami, skałami, wykrotami: bez hamowania kazała zbiegać, bez zatrzymania kazała pokonywać podbiegi. Co to było, co się z nami stało?
Może fakt, że na Połoninie Wetlińskiej, miała czekać na nas Twoja piękna żona Asia, niedawno poślubiona? Fakt, zdzierała gardło i gdy do niej dotarliśmy, biegła trochę razem z nami, aż jej musiałeś powiedzieć (tak, tak właśnie działa małżeństwo, wspierając się wzajemną troską):
„Uważaj na siebie, żebyś się nie przewróciła” – tak powinien mówić do swojej ukochanej ultras, który ma w mięśniach i świadomości ponad 60 km Rzeźnika! W tym drogę Mirka, na której zagląda się pod podszewkę zmęczenia. Co to jest, zapyta ktoś? To jest kilka kilometrów płaskiego asfaltu, gdzie słońce dociska do ziemi a świadomość kurczy się jak piłeczka, z której szybko schodzi powietrze.
A może nasz „odlot na Wetlińskiej” wynikał z taktyki?
„Tak biegniemy, by po 30 km nie czuć zmęczenia!” – stwierdziłeś na poprzedniego dnia odbywającej się odprawie. Jedliśmy właśnie pyszną pieczeń, którą na tę rzeźnikową wyprawę przygotowała nam moja z kolei żona. Pamiętasz, siedzieliśmy, na kłodach drewna pod dachem koło szopy w zaprzyjaźnionej stadninie w Starym Łupkowie? I zastanawialiśmy się co to będzie, bo żaden z nas – a Ty jeszcze bardziej, bo nie miałeś jeszcze za sobą żadnego maratonu! nawet po asfalcie! – nie miał pojęcia co będzie nas czekać po sześćdziesiątce? Nie, nie życia, po sześćdziesiątce kilometrów! I ta taktyka, wcześniej, przyznam się dzisiaj, zagradzająca mi wrodzoną chęć do wyprzedzania: fakt, czułem się jak pies na smyczy, ilekroć brała mnie ochota do szarży, słyszałem za sobą Twoje: „wolniej” i było to zbawienne, bo właśnie dopiero na Połoninie, kiedy powiedzieliśmy sobie: „teraz już jedziemy” poczułem (a i Ty chyba też), że nie dość że pokonamy, to jeszcze finał będzie należał do nas.
Należał. Czuło się to po spojrzeniach i gestach tych, których wyprzedzaliśmy. Klepnięcia w ramię: jak jakieś przekazanie misji: „Dajecie!”, „Jazda!”. Szliśmy jak burza, jak uniesieni, nic nas nie mogło powstrzymać.
Zbieg w dół? Czemu nie?
Podejście pod Caryńską?
Proszę bardzo.
Co jeszcze?
Ile jeszcze?
Ale tam, na Caryńskiej: dziwny blok. Coś weszło do piersi, brutalnie zacisnęło oddech. Płyciutko się zrobiło, jak na mieliźnie. Jeszcze oddałem pod szczytem swoją czekoladę jakiejś pani, której mąż z przodu będący, stał i znacząco zerkał, ale bez słowa, na zegarek, a ona, widać było, że wkracza dzielnie na najtrudniejszą ścieżkę. I naprawdę walczy.
Cały ten bieg – od samego początku, stał się dla mnie obserwacją ludzi, z których wychodzi jakaś tam prawda o nich samych. Niekiedy to prawda dosyć bolesna, zapewne do przepracowania, jeśli oczywiście, najdzie ich kiedyś chwila refleksji.
To ci z pary, którzy wybiegają do przodu i czekają na swoich partnerów/partnerki z zegarkiem w ręku. Niby nic nie mówią, ale… Niekiedy nawet wracają.
To tak samo ci, którzy głośno narzekają. Na przykład przyłączają się do nas, biegną z nami, i mówią, jak muszą strasznie wolno lecieć przez partnera/partnerkę.
Albo to ci, których partner/partnerka doznali kontuzji. Rozumiem ich żal, rozgoryczenie, ale dosyć mało to wygląda rycersko: narzekanie, zrzędzenie, wyklinanie, zarozumiałe gaworzenie. W sumie wstyd.
A my? Ciągłe „Jesteś?” i wykrzykiwanie w przód swoich imion (bo strach się rozglądać, by nie wylądować na ziemi): „Karol?!”, „Krzysiek?!”
Ciągniemy, ciągniemy.
Od 30 kilometra… jest! Lewe kolano po zewnętrznej stronie. Nie pomogły masaże. Nie pomogły tape’y. Strach, powiedzieć Partnerowi czy nie? Stresować go? Ma pewnie swoje problemy. Ale ból coraz większy. Dobrze go znam. Bardzo dobrze. Rok temu dwa razy mnie skosił. Dobiegłem. Ale… Kilka miesięcy przed Rzeźnikiem natchniony wielką ochotą do biegania zapomniałem się: 10 kilometrów w górę, przewyższenie ponad 2000 metrów. Efekt: nawet tyłem nie dało się schodzić. Próbowałem wtedy nauczyć się trudnej sztuki biegu z tym bólem. Pewnie dobrze zrobiłem (nie z punktu widzenia medycznego, z perspektywy medyka, lepiej to nazwać po imieniu: głupotą!), ciągnąłem z nim po bezdrożach górskich ze dwadzieścia kilometrów, ale skończyło się tak, że w nocy myślałem, że przeniosę się na inny świat. Było to jak nadejście jakiejś ciężkiej choroby. Gorzej, że trwało jeszcze nazajutrz, a ustąpiło po kilku dniach.
Zatem powiedziałem mu, dopiero gdzieś, kiedy byliśmy już za maratońskim dystansem. Że może być różnie. Że możemy nie skończyć. Przyjął to dzielnie. Nie komentował. Pożyczał mi swoich kijków. Potem zażyliśmy po sporej dawce Paracetamolu. Może to on sprawił, że życie wróciło do normy po sześćdziesiątce?
Choć właśnie tu, na Caryńskiej, wszystko zeszło się ze sobą: utrata uniesienia i ból.
Wystarczyło zbiec.
Jak stawiać stopę w zbiegu? Na pewno nie hamować! Dać się nieść. Daję się, tym bardziej, że w Karola wstąpiło coś dziwnego: nie jestem w stanie za nim nadążyć w tym zbieganiu. Jakby urosły mu skrzydła. Wyprzedza, ale co jakiś czas wykrzykuje moje imię przed siebie. Staram się mu dorównać, choć teraz dobrze czuję, że skończyłem już jakiś czas temu 50. Lat, a on jest pewnie ze dwadzieścia lat młodszy. Biegnie i biegnie. Ja – za szybko. W końcu powinienem znać swoje możliwości, swoje granice. Nie pierwszy raz przecież kręcę się koło pięćdziesięciu kilometrów.
Ile do mety? Kilometr? Mniej? Chwila dekoncentracji: koszmarne uderzenie czubkiem buta w jakiś korzeń, makabryczne pewnie z boku salto w powietrzu. Leżę bez ruchu. Ból.
Karol:
„Możesz wstać?”
Rozumiem sens jego pytania. To się nazywa walka. Walczymy.
„Nie wiem” – odpowiadam.
Ale gramolę się. Czekam. Przecież wedle wszelkich prawideł teraz powinny przyjść skurcze. Ale nie dzieje się nic. Staję na nogi.
Karol:
„Dajemy?!”
Słyszę, ulgę w głosie.
„Tak” .
Nie brzmi to za bardzo dziarsko. Noga boli. Ramię nie mniej. Ale ruszamy. A mój partner ciągnie na dół, jakby wołało go sto zastępów anielskich. Staram się mu dorównać. Wypadamy na asfalt. Ludzie. Kibice. Okrzyki. Oklaski. Linia mety. Radość.
Stoimy na mecie jakiś czas. Trudno się ruszyć. Chwilo trwaj.
NAWET WIATR BYŁ PRZECIWKO…
Już mniej więcej w połowie dystansu (chyba dokładnie nawet pamiętam gdzie, pod Hyrlatą), mocno obezwładniające poczucie, że mam dosyć. Jeszcze około 30 kilometrów, a w pamięci, która skutecznie przydusza zapał do dalszego truchtania, podbiegi/podejścia idące od Przełęczy nad Roztokami w stronę Jasła.
Może jednak niedobrze znać trasę?
Podczas pierwszego właściwie mojego sezonu długich biegów w górach (trzy lata temu, dokładnie trzy lata temu, bo trzy lata temu startował pierwszy Ultramaraton Bieszczadzki, wtedy z Wetliny a nie z Cisnej jak ostatnio i teraz) tam właśnie, kiedy już wydostałem się na niebiańskie wyżyny, i wiatr nicował moje źle dobrane odzienie, i odezwała się kontuzja, ból po – tym razem – zewnętrznej stronie kolana, wtedy lewego, prawe załatwiłem sobie w Gorce Maraton mniej więcej miesiąc wcześniej, tam właśnie, bo jednak zamierzam skończyć to zdanie, trzy lata temu, wstyd powiedzieć, zacząłem płakać. Pojawiły się smutne myśli: poczucie bezsensu, mojej małości wobec zimna, deszczu, chmur i wiatru. I stromizny, i bólu, i zapomnienia, i porzucenia, i ogołocenia, i zmęczenia, nie wiem czego jeszcze.
Teraz miałoby być to samo?
Za mną w tym sezonie Bieg Rzeźnika, Ultramaraton Magurski (+80 km), Festiwal w Krynicy, i teraz, ten ostatni planowany dłuższy bieg – UMB 52 km.
Tak miałbym skończyć? W takim marazmie?
Stara zasada ultrasów: nie myśl ile przed tobą, raduj się chwilą – przestała działać.
Już na starcie, kilka godzin wcześniej, poczucie, że coś nie tak. Że się jakoś chyba pomyliłem. Nie, nie w uczestnictwie, bo to jakoś bieg, w którym biegnę od samego jego początku, więc nie jest możliwe, aby nie biec kolejnego, ale jakbym znalazł się nie tu, gdzie powinienem być. Wokół mnie, przecież stoję jakieś 200 metrów do linii startu, młodzi mężczyźni, młode kobiety. Głośno, by nie rzec wrzaskliwie. Słyszę ich nakręcone pokrzykiwania, opinie, „zarąbiście”, „zajebiście”, widzę ich świetnie dobrane, drogie stroje biegowe, ich wyrzeźbione na siłowniach masywne sylwetki (mówię o facetach). Co ja tu robię? Jakbym się znalazł w towarzystwie, do którego nie należę.
Nie moja parafia.
Wszystko w ogóle od rana pachnie mi jakimś rodzajem odrzucenia. Nawet fakt, że w drodze na start, dwa razy kontrola w Bieszczadach: raz policji, która bada mnie alkomatem, a potem już w Cisnej, Straży Granicznej.
A na starcie, ta atmosfera, która miast przyciągać, bo przecież miało być super, odpycha. Tak: coraz więcej świetnie przygotowanych do biegania ludzi, co ty tu, amatorze, robisz? Rozglądam się wokół, poszukując ludzi wiekiem i być może posturą, strojem, podobnych do mnie.
Ale nic. Młodzi, nakręceni, krzykliwi. Nie moja liga.
Myślałem, że to nastawienie puści po starcie, ale nie. Trzyma. Zatem bieg jest rzeźbą, nie przyjemnością.
Czy znacie to uczucie?
Rzeźbienia. Nie powiem każdy krok, ale każdy kilometr wyrwany. Czemu? Nie wiem, jakiejś ciemnej brei, marazmowi, czemuś, co sprzeciwia się, obezwładnia. Podbiegi, podejścia, zbiegi, bieg po równym.
Nawet wiatr, który, choć zimny i porywisty, na Rzeźniku przenikał i porywał duszę, dziś postanowił nam pokazać jakie jest nasze miejsce w szeregu. Im wyżej, tym silniejszy. Zimny. Widzę ludzi, w krótkich rękawkach i spodenkach chowających się za pniami grubych buków, by osłonić się od wiatru.
Widzę ludzi, którym wiatr pomaga przewrócić się i mocno uderzyć w ziemię.
Widzę ludzi, którym chłód wyżera serce do walki: przed kolejnym uskokiem grani, który wyrasta przed nami jak naga baszta, słyszę dołujące westchnienie kogoś, kto zmaga się koło mnie: „Ja pie… lę!”
Zimny napój. Od jakiegoś czasu, staram się w ogóle nie używać chemii: żadnych izotoników, żelów – nic. Przygotowana wczoraj w stadninie w Starym Łupkowie woda z sokiem malinowym i z cytryną. Każdy jej łyk teraz parzy przełyk zimnem.
Truchtam więc. Widzę jak na drodze w stronę Żubraczego, dosłownie wiatr zatrzymuje biegaczy. Spycha tak samo mnie. Potem podejście na Berdo.
„Jak w Nepalu” – słyszę.
Mijają mnie .
„Tam trenowaliście przed biegiem” – pytam.
„Nie, byliśmy. Kiedyś”
Widzę gościa przed sobą, który podpiera się podniesionym z ziemi jednym długim drągiem.
Ja biorę do rak dwa mniejsze patyki. Buk jest mocny, nie trzeba się męczyć. Kiedy zbliżam się do szczytu – wyrzucam je.
Zbieg z Hyrlatej, potem w dół z Rosochy. Rok temu spotkałem tu, kiedy to było?, w słońcu i cieple, jak w innej epoce, takie wspomnienie: zbiegamy po kamieniach i wykrotach, słońce pięknie doświetla, pewnie i pięknie oślepia, stąd mijam kuśtykającego biegacza, którego skądś znam: tak, z relacji internetowych z walki na Mont Blanc Ultramarathon. Potem czytam, jego wpis, że skręcił kostkę. Niżej, chyba wciąż w tych samych okolicach wtedy mijam zrezygnowanego Bartosza Głowackiego. Gratuluję mu wyczyny sprzed roku. Zdaje się, że złapał kontuzję. Ale to było rok temu. Dziś Bartosz, nie wiem o tym wtedy, pędzi do zwycięstwa.
Dziś zbiegam w dół, swoją sztolnią, z klapkami na oczach, pogrążony w leju. Przed powtórką asfaltu w drodze na Przełęcz, piję herbatę. Pyszna. Z grzańcem. Pytam o godzinę; Słyszę: 11:25. Źle. Niby wszystkim zainteresowanym mówiłem wcześniej, że nie wyrobię się w mniej niż siedem godzin, bo ostatnie tygodnie – treningowo żadne, jednak po cichu liczę, że podejmę walkę z zeszłorocznym wynikiem, 6:15, ale – świadom tego co przede mną, i świadom miejsca gdzie jestem w swojej „drodze duszy” – raczej pewnie zmieszczę się w siedem. Trudno. Kogo się dało, przygotowałem na to. Mam czego chciałem.
Jak zwykle druga połowa biegu – najlepsza dla duszy. Nicość. Nescio quid: tylko wiatr, wąska ścieżka przez połoniny, korzenie, ból, wąska ścieżka. Kamienie. Wiatr. Trawa. Wąska ścieżka. W jednym miejscu prawie leżę, przeszyty widokiem, który otwiera się po lewej ręce.
„Co, stajemy?” – słyszę za sobą.
„Może gapmy się w biegu? – próbuję być dowcipny.
Gdzieś pod Jasłem odzywa się jednak rytm: napieraj. Znaczy organizm wszedł (dopiero teraz!!!?, czemu tak późno??) w swój rytm. Jak cię przydusza, idź. Jak lekko się wypłaszcza: ruszaj. Nie widzisz innych, zaczynasz przejmować kontrolę nie tylko nad sobą, ale nad biegnącymi w pobliżu. Czujesz za sobą tych, którzy się załapują, bo to ty jesteś tym, który inicjuje bieg. Kiedy ten, co przed tobą mimo że zaczyna się płasko, wciąż idzie, ty ruszasz do biegu. Tak ma być. Ale czemu tak ciężko??? Czemu tak późno? Za późno. Ale może taki właśnie powinien być koniec sezonu.
Zaczynasz mijać niektórych, tych ze startu, mocno wypakowanych mięśniową masą. Bez jakiejś satysfakcji specjalnej. Po prostu widzisz, że są młodzi i trochę może źle rozłożyli siły. Albo duża masa mięśniowa zaczyna ich dociskać do ziemi.
Ostatnie kilkanaście kilometrów. Już za Jasłem w dół, w górę. Znowu wyprzedza mnie niezwykła para. Zawsze czynią to na zbiegach: jakby unosili się nad ziemią. Mężczyzna i kobieta. Wysocy, smukli, zbiegają szybko, bardzo szybko, jakby nie obowiązywała ich żadna siła ciążenia. Zachwyt. I kołacące się gdzieś w pamięci porównanie z Boskiej Komedii Dantego o biegaczach na jakiejś łące. Wciąż teraz tłucze się we mnie to porównanie, trzyma się mnie. Kiedy dotrę do domu, muszę je znaleźć. O, znalazłem, to jest pieśń piętnasta z Piekła:
Za czym się zwrócił i rozpuścił ręce
Nogi, sposobem biegnącego męża
O płaszcz zielony na werońskiej łące:
A biegł tak szybko, jak ten, co zwycięża.
Ja zdecydowanie tak nie biegłem. Ze zbieganiem mam problem. Za ciężko to idzie: tłuką się podeszwy o twarde kamienie. Każde uderzenie, tak mi się wydaje, z jękiem i skowytem przyjmuje kręgosłup. Wszystkie gnykcie, jakie tylko są w kościach, takie mam wrażenie chrzęszczą i dociskają. Potem chwila błotnego terenu i… kolejny „młodzieniec z siłowni” zostawiony nad potokiem. Trawers ostatni, słychać metę. Widzę dwójkę niebiańskich zbiegaczy. Mógłbym. Mogę. Ale przede mną kolejny na ostatnich nogach zawodnik. Wąsko. Korzenie. Wlokę się za nim.
Udało się.
Dwójka wbiega na nasyp. Odpuszczam. Nie chcę. Nie będę jakimiś swymi podrygami brukał tej ich niebiańskiej lekkości. Po trawie. Do mety. 6:10. 630 zawodników sklasyfikowanych. Miejsce 131, w swojej kategorii 8. Dobrze. Zmobilizowałem się. Alleluja. Kilkanaście chwil tępego siedzenia przy ognisku. W osłonie folii nrc. Jazgot koncertu.
Podchodzę do Mirka. Dziękuję Mu.
– „Bawiłeś się dobrze?” – pyta.
Co mam Mu powiedzieć? Że to nie była dzisiaj dla mnie zabawa tylko rzeźba? Ale uświadamiam sobie, że skoro tak pyta, to wie o co pyta.
„Tak” – odpowiadam. – „Dzisiaj zabawa naprawdę była niezwykła”.
Uśmiecha się. Jak człowiek, który rozumie, co mówię.
Ściskamy sobie ręce.
Czas schronić się we wnętrzu samochodu.
I wracać, by znowu pojechać gdzieś i trochę się „zabawić”.
Krzysztof Koehler
Leave a Comment