Długo zwlekałem ze startem w zawodach na dystansie dłuższym niż maraton. Wybór padł na Supraśl i organizowanego tam Ultra Śledzia, którego wspierał miejscowy Decathlon Białystok.
Zawodnicy startujący w „Śledziu” mieli do wyboru dwie długości trasy: 50 lub 80 kilometrów. Jako, że dopiero zaczynam przygodę z biegami ultra, zdecydowałem się na „pięćdziesiątkę”. Uznałem to za ciekawy wstęp do imprez ultramaratońskich, a także formę dłuższego (może zbyt długiego) wybiegania przed kwietniowym maratonem.
fot. materiały organizatora
Kierunek – Podlasie!
W piątkowy poranek wyruszyłem w drogę z Gdańska do Białegostoku. Po przyjeździe do stolicy Podlasia spotkałem się ze znajomymi: Olgą i Michałem, którzy również mieli zamiar wziąć udział w biegu. Tuż przed wyjazdem do Supraśla dołączył do nas Arek – jeden z faworytów do zwycięstwa na 50 kilometrowej trasie. Około 19:30 byliśmy w Supraślu i od razu udaliśmy się do biura zawodów, które mieściło się w Domu Ludowym. Tam odbyła się szybka weryfikacja obowiązkowego wyposażenia i odbiór pakietu, po czym zanieśliśmy bagaże do pobliskiej szkoły w której zlokalizowany był nocleg. Przed spaniem, jak to zwykle bywa, nie obyło się bez pogaduch i przygotowania sprzętu na następny dzień.
Pobudka o 4:45 rano nie należała do najprzyjemniejszych. Lekkie śniadanko, szybkie ubieranko i na start – koniecznym było być na „kresce” na 20 minut przed wystrzałem startera.
fot.: Jacek Deneka
Start
O 6:00 wyruszyliśmy na trasę ultramaratonu. Arek od razu pognał do przodu, a ja, Olga i Michał spokojnym tempem ruszyliśmy do walki z długą trasą i trudnymi warunkami. Trzeba przyznać, że było ciężko. Większość trasy spowiła delikatna pokrywa lodowa. Co kilka kroków były zamarźnięte kałuże oraz zmrożona nawierzchnia: błoto, piach i trawa. Około 8 kilometra czekało na nas nie lada wyzwanie. Pobliska rzeczka, która zwykle była możliwa do przejścia przez kładkę, wylała i w „pakiecie” na trasie mieliśmy do przebycia około 40 metrów w lodowatym strumieniu. Woda sięgała kolan, więc nie było łatwo. Ale udało się!
fot.: Jacek Deneka
Na trasie
Po minięciu przeprawy przyspieszyliśmy, żeby ciut lepiej się rozgrzać. Na 18 kilometrze czekał na nas pierwszy punkt odżywczy – „Ogrodniczki”. Rewelacyjne miejsce! Wolontariusze z każdej strony próbowali nam pomóc. Każdy z uśmiechem na twarzy, pełen życzliwości. Garść rodzynek, kilka łyków ciepłej herbaty, zamiana kilku zdań z organizatorami Kaszubskiej Poniewierki i polecieliśmy dalej. Ruszyłem gonić Michała, który był w „Ogrodniczkach” około 10 minut przede mną. Na około 23 kilometrze spotkaliśmy się po czym razem, pogrążeni w rozmowie, napieraliśmy do przodu. Na 40 kilometrze, w Królowym Moście, zlokalizowany był kolejny punkt odżywczy. Po raz kolejny urządziliśmy sobie krótki przystanek. Herbatka, łyk coli, garść rodzynek i trzeba było ruszać dalej. W okolicy 41 kilometra zaczął się najdłuższy podbieg, a właściwie podejście, które pokonaliśmy praktycznie w marszu. Mieliśmy na uwadze to, że Michał miał jeszcze do pokonania praktycznie drugi dystans maratonu. Po za tym często ten, kto w tak długich biegach górki zdobywa biegiem, musi prędzej czy później zapłacić przysłowiowe „frycowe” no chyba, że jest się Marcinem Świercem lub Piotrkiem Hercogiem 😀
fot.: materiały organizatora
Niespodzianka
Na 45 kilometrze trasy czekał na nas Batman i Robin. Tak, tak! To nie były omamy! Na rozwidleniu dróg czekała na nas dwójka organizatorów biegu przebranych w stroje postaci, które wskazywały zawodnikom trasę. Musieliśmy się rozdzielić. Moja trasa wiodła mnie już ku Supraślowi, a Michała odbiła w drugą stronę. Przybiliśmy „5” i ruszyłem ku mecie. Moje tempo znacznie wzrosło, nogi zaczęły „podawać”, więc nawet ich nie powstrzymywałem. Po drodze minąłem jeszcze kilku zawodników i po 7 godzinach zameldowałem się na mecie.
Radość i zmęczenie
Mimo, iż wynik nie był jakiś wybitny, byłem bardzo z niego zadowolony. Plan „A” na ten bieg był prosty – DOBRZE SIĘ BAWIĆ! Gdyby coś poszło nie tak, w ukryciu był plan „B” tj. mimo wszystko dobrze się bawić. Miało skończyć się bez urazów i nieprzyjemnych przygód na trasie i tak też było. Czuję, że kiełkuje we mnie dusza ultrasa i wiem, że na pewno nie było to ostatnie słowo w przygodzie zwanej „ultra”.
fot.: materiały organizatora
Dystans 50 kilometrów najszybciej pokonał nasz człowiek z Decathlonu – Arek Ostaszewski. Krótszą trasę pokonał trasę w 4 godziny i 40 minut. Wszystkim uczestnikom biegu – niezależnie od dystansu – należą się ogromne brawa.
fot.: Arek Ostaszewski (Decathlon) – zwycięzca 50 km/materiały organizatora
Ze sportowym pozdrowieniem!
Autor: Marcin Uber
Leave a Comment