W końcu biegaczem jestem…

 – Która godzina? – wyduszam z siebie.
Patrzą na mnie nieco zaskoczeni. Trzeci, ostatni punkt żywieniowy. Do kresu tego snu jeszcze ponad 10 kilometrów. Chłopak i dziewczyna z obsługi. I biegacz, Ubrany na Biało. Biegacz grzebie coś koło zegarka. Po czym zrezygnowany wyrzuca z siebie:
– A co, na autobus ci się spieszy?.
Wszyscy wybuchają śmiechem.

Bezradnie coś tam bąkam pod nosem. Nie mam siły tego komentować. Jakoś mi się nawet smutno robi. Za mną już dobre trzydzieści kilometrów. Nie przyjechałem tutaj zemrzeć, ale też nie planowałem aż takich dożynek. Zaskoczyła mnie Babia Góra. Nie ma co mówić. Nie spodziewałem się. Oto dopełnia się szósta godzina mordęgi. Właśnie mniej więcej o tej porze miałem już wsiadać do auta i wyruszać do Krakowa. A tu przede mną jeszcze ponad dziesięć kilometrów, które – już to wiem – są zupełnie inne niż dziesięć kilometrów w zwyczajnym biegu. Nawet po górach. To nie bieg górski. To Sky Marathon Babia Góra. Chwała Bogu, że coś mnie nie podkusiło by wpisać się na 3x. Chwała Bogu wpisałem się „tylko” na 1x.

Za moment ruszam dalej, łyknąwszy trochę herbaty, złapawszy garść rodzynków.  Dzwonię do domu. Że nie wyjeżdżam oto właśnie, ale wyruszam na kolejny odcinek potyczki. Słyszę wyraźny niepokój  w głosie żony. Kocham ją za jej troskę, która przecież mogłaby być złością: w końcu były pewne plany na tę sobotę.

Po jakimś czasie dociera do mnie biegacz Ubrany na Biało.
–       Przepraszam za ten autobus – mówi. – Ale jak miałem policzyć godziny biegu i dodać, to…
Doskonale go rozumiem.

Nie jest mi już przykro, mam inny problem. Jakiś czas wcześniej przeżyłem prawdziwą katastrofę: napięte jak postronki czterogłowe uda, wysłużone od wielokilometrowego, chwilami miałem wrażenie, prawie pionowego wspinania się a co gorsza zbiegania stromego, wąskiego i najeżonego przeszkodami o jakich nie śniło się, myślę, najgorszym sadystom (bo wyobraźcie sobie, ześlizgiwanie się stromym zboczem, gdzie powycinano choinki, ale w taki sposób, że ziemia upstrzona jest dziesięcio-, piętnastocentymetrowymi kikutami sterczącymi z ziemi jak jakieś kolce czy paliki powbijane w ziemię, które czatują tylko na to, aby zawadzić o nie czubkiem buta czy, nie daj Boże, polecieć na nie twarzą czy brzuchem, wolę nie mówić), zatem owe czterogłowe nie wytrzymały: podczas przeskakiwania błota na jakiejś wszak drodze nawet, nie na wykrotach, nagłe ciepło rozlewające się po nodze, potem blokada i ból zaciemniający widzenie!

„Urwałem sobie mięsień!” – to pierwsza myśl.
I druga: „co teraz?”

Właśnie wtedy doszedł mnie biegacz Ubrany na Biało. Znowu więc nie byłem sam. Jakiś czas bowiem wcześniej straciłem kontakt wzrokowy z Panią Niebieską i Panem z Gorlic, z którymi chyba mniej więcej od podejścia Percią Akademików przemieszczaliśmy się w tym dzikim terenie.To z nimi biegłem dnem stromej doliny, chwilami brzegiem, po głazach, ale i środkiem potoku. To z Panem z Gorlic zbiegałem stromą granią w dzikim pędzie po błocie, kamieniach i korzeniach. Z nimi też wspinaliśmy się prawie na czworakach po  stokach porośniętych mchami i polami borówek. Ale oni zsuwali się po tych dzikich zboczach jak mgła: lekko, delikatnie  i szybko.

Stałem trochę oszołomiony, próbując masować nogę, a potem… co innego można było zrobić? – zacząłem kuśtykać dalej, stopniowo podkręcając tempo.
„Żyjesz, mocarzu!” mówiłem sobie, ale przed oczyma miałem bladą jak papier twarz biegacza, którego gdzieś mniej więcej pośrodku zmagań po stronie słowackiej, dopadło to, co kończy każdy bieg.

„Co ci jest?”
„Chyba zerwałem Achillesa.”

Tak. Bośmy w tamtą sobotę walczyli, walczyli jak lwy z tym, co nas ogranicza, rani i zamyka, utrudniając stanie się kimś więcej niż na co dzień jesteśmy. Wydaje mi się po prostu, że w tym biegu – dla jednych 5 dla drugich 3 dla innych 1 raz Babia Góra, który to bieg nazwano Sky Marathonem, ale raczej nie niebiosów dosięgaliśmy w tym bieganiu, tylko chyba czegoś przeciwnego zgoła, nie, nie piekła, raczej czyśćca jakiegoś – w tym biegu, jakże mocno docierało się do granic: trasa szła wprost w górę, stokiem, szła wprost w dół, przez wycinki, pogorzeliska, krzaki, zarośla, brzegiem potoku, a kiedy inaczej się nie dało – samym potokiem, gdzie każdy prawie kamień śliski i ruchomy, i wszystko czatuje tylko na to, aby dopaść cię i do ziemi ściągnąć.

Ale myśmy się nie dali. Nikt z nas. Nawet biegacz z twarzą kredowobiałą – niepokonany. Serce i duszę zostawiało się na Babiej Górze: było groźnie, i przerażająco, ale jakoś też – niezmordowanie. Padały deszcze. Leciał grad. Świeciło słońce, a my przecież, koleżanki i koledzy, szliśmy jak burza i serce we mnie rosło, że przez czas jakiś byłem częścią tego świata, z którego…. jakże jednak wtedy chwilami chciałem się wyrwać i przenieść gdzie indziej.

Na przykład: przemieszczamy się po jakimś stromym pogorzelisko po słowackiej stronie i dzwoni telefon.
–       Odbierz – słyszę za sobą głos. – To pewnie żona.
Oglądam się. Za mną sapie jakiś gość. Patrzę na niego pytająco.
–       Może zadzwoni i powie… że musisz wracać, bo coś tam… Trzeba w domu, bo mamusia…
–       Aha.
–       A do mnie, cholera nikt nie dzwoni. Nie ma wymówki.

Napieramy. Po drodze na Markowe Szczawiny dobiegam do pana z Gorlic. Biegacz ubrany na Biało podąża za nami. Mam dosyć, ale cisnę pod górę. Mam ochotę przegonić własne zmęczenie. Od schroniska – wiem to – zacznie się zbieganie, które dla mnie znaczy: zwolnij, bo ten tam mięsień w udzie nie pozwoli na szaleństwo. Zatem chociaż sobie trochę pod górę ostatnie kilometry pobiegnę.

Jesteśmy pod schroniskiem.
–       Do zobaczenia na mecie – mówi pan z Gorlic. I rusza po kamiennych schodach. Po chwili mija mnie biegacz Ubrany na Biało.
–       Trzymaj się. Dasz radę – mówi.

Z lasu zbiegają w dół ci, co zajrzeli za trzy Babie Góry. Skąd ta ich, skąd ta moja radość? Jakbyśmy znali się od dzieciństwa. Goście, widać to, są trochę już w innym świecie.
Kuśtykam na dół.  Staram się jednak biec. Biegnę. Trzymam tempo. Nie żebym zlatywał w dół. Raczej trzymam tempo. W końcu, psiakrew, biegaczem jestem.
Na dole patrzę na telewizor, gdzie wyświetlają się wyniki. 7:32. 26 miejsce. W swojej kategorii tuż za pudłem. Widzę Panią Niebieską. Ściskamy sobie dłonie z Panem z Gorlic.

Gdybym wiedział, że to aż tak będzie wyglądać, nie przyjechałbym.
Na pewno?
Na mecie wcale nie jestem już tego aż tak pewien.

2

autor: Krzysztof Koehler

www.50na80runblog.simplesite.com

Post navigation

Leave a Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Jeśli podoba Ci się ten post, być może spodobają Ci się także te