Jak przestudiuję kilka prac naukowych,
potrenuję
popraktykuję —
nauczę się zwięźle opowiadać.
Na razie poprzestaję na tym, co dyktuje dusza.
Pokłosie Wyrypy a.d. 2013
To tutaj dowiedziałam się o czymś takim jak Gorce Maraton. Albo nie. Na niej do mnie dotarło, że jest coś takiego jak Gorce Maraton.
Gdy po kilku dniach od tego ‘uświadomienia’ byłam w zasięgu Internetu, najzwyklej w świecie zapisałam się. Bez głębszego rozmyślania, analizowania i zastanawiania. Ot, zapis. I jestem. Wpisać to jeszcze w grafik. I zapamiętać.
Przygotowania? Musi starczyć, co jest. Znaczy się: bieżące życie tak się toczy, że to biegam, to pracuję – zarówno umysłowo jak i fizycznie. Treningi nie są profesjonalnie dopracowane. Czas ostatnio taki skurczony!
Niegdyś dwudziestoczterogodzinna doba była zdecydowanie dłuższa, niż obecnie. To pewnie efekty współczesnego świata: ocieplania klimatu, dziury ozonowej.
Tydzień poprzedzający weekend startu upłynął na śledzeniu i ‘wkuwaniu na pamięć’ trasy biegu. Portal http://www.e-gory.pl/index.php/Mapy-online/Beskidy-Sygnatura/Gorce.html okazał się dla mnie bardzo przyjazną i praktyczną stroną. Rozpoznawanie miejsc, w które się wyruszy – rewelacja w sytuacji deficytu papierowej mapy.
Oczywiście pojawiły się rozterki i rozpacz: mapa wskazuje np. czas przejścia któregoś odcinka w około 7 godzin, a regulamin biegu mówi o limicie o połowie krótszym! Dobre słowa kolegi, który również wyrusza na ten bieg, podbudowały. Nie zrezygnowałam. Tchórza swej duszy schowałam głęboko w sobie nie pozwalając na wyściubianie choćby noska na zewnątrz.
Z kolegą – Marcinem – ustaliliśmy, że nocujemy w Nowym Targu, by wyspanymi stawić się na linii startu. Popołudniowym piątkiem z Katowic busem, i dalej, z Krakowa, również busem – dojechaliśmy w różnych czasach, by spotkać się około wieczornych godzin. Króciutki spacerek przez centrum miasta. Udanie się do bazy noclegowej 6 km dalej.
Przegadane dwie-trzy godziny. Spać. Pobudka około 6 rano. Toaleta, śniadanie. Wymarsz. Do biura zawodów docieramy kilkadziesiąt minut po jego otwarciu. Weryfikacja, pakiet. Przepakowanie, przebranie. Przegonienie ostatnich wątpliwości.
Przechodzimy do autobusów, które zawożą nas 30km dalej: do Krościenka.
Stąd rozpoczniemy gorczańską przygodę.
Ostatnie rozgrzewki, rozciągania. Obserwuję zebranych biegaczy. Wszyscy wyglądają na zaprawionych w bojach. Potwierdzają to słyszane przeze mnie ich rozmowy. Porównują ostatnie starty, wspominają dalsze – te sprzed kilku miesięcy i lat. Ktoś tam instruuje kogoś o przebiegu trasy. Może również nowicjusza, jak ja? Przysłuchuję się. ‘Nie ma możliwości zagubienia na trasie. Trzeba bardzo chcieć, by zgubić czerwony szlak’ – mówił jakiś pan do stojącej obok dziewczyny. Oby było, jak mówi!
Gwizdek – ‘za piętnaście minut start!’ – ogłasza pan chodzący wśród zebranych.Serducho mocniej bije. Nogi noszą. Czyżby trzęsły mi się nawet ręce??? Delikatny trucht serwuję swojemu ciału. Mały łyczek napoju. Aura taka biegowa! Chłodno, a słonecznie.
Po pięciu minutach od pierwszego gwizdka i następnych od kolejnego – znowu przechodzi pan wśród nas obwieszczając czas do godziny zero.
Zwołuje wszystkich na linię startu. Lokuję się przy końcu. Nie będę blokowała wybiegu szybszym i lepszym. Nieco wyciszona, uspokojona – koduję moim zwojom mózgowym ‘byle zmieścić się w limicie’.
Hm… ‘byle dobiec’ – tak zwie się klub z Anina. Może ja swój nazwę ‘byle zmieścić się w limicie’. Pod takim szyldem będę startować? Zwłaszcza w trudnych dla mnie biegach. Trzeba to przemyśleć! Teraz skupić na końcowym odliczaniu i wybiec.
Głośny gwizd i ruch. ‘pik, pik, pik…’ – słychać załączane stopery, Garminy, Polary i jakie kto ma odmierzacze czasu. Bez urazy: stado biegaczy ruszyło. Nawet nie muszę nogom przypominać o pilnowaniu własnego tempa. Nie muszę mięśni karcić, by nie rwały za tłumem. Biegnę tak, jak dyktuje milczące wnętrze. Byle zmieścić się w limicie.
Wybiegamy z Krościenka. Z poziomu około 420 m. n.p.m. Pierwszy cel: Lubań. ‘Jedynie’ około 790 m przewyższenia. Około 10km. Zatem nachylenie rozłożone w przestrzeni. Będzie ciężko, ale powinnam dać radę. Początkowy asfaltowy odcinek po kilkuset metrach wprowadza nas na czerwony górski szlak. Biegacze rozciągnięci już na sporej długości trasy. Grupka blisko mnie sprawdza chyba tętno: 136, 140. Zwolnij. – mówi pan do pani. Biegną ściśle z wytycznymi urządzeń, które ich prowadzą.
Ktoś inny przyspiesza, ktoś inny już teraz przechodzi w marsz.
Gdy szlak wznosi się wyżej, również to robię. Mając przed sobą 40km, stosuję się do wcześniej zaplanowanej taktyki: wzniesienia – marszem, równy teren – biegiem. Nie za szybkim. Zmieścić się w limicie, ale nie zamęczyć się.
Pozwalam duszy na rozkoszowanie się widokami:
raz, czy dwa zwolniwszy troszeczkę, obracam się w tył, wzrokiem ogarniając panoramę. Pięknie! Widok unoszący duszę: w dole wioska, zabudowania, wokół zalesione góry. Gdzieś tam grube pasma chmur, czy mgły. Słońce. Cóż mi jeszcze do życia trzeba? Wracam do biegu.
Zmieścić się w limicie.
Zdaję sobie sprawę, że przeszkadzam innym biegaczom moim głośnym zadyszanym sapaniem. Zatem: zwolnić, albo wyprzedzić i oddalić się od innych. By nie irytować sobą.
Trasa urocza. Trochę męcząca. Ciekawa. Daję radę. W czternastej minucie po pierwszej godzinie od startu osiągam Lubań. Łykam wodę, częstuję się wystawionymi kawałeczkami snickersów, marsów, przepysznych rodzynek i fig. Pychota!
Ruszam dalej. Przede mną druga część pierwszego limitu. Teraz celem Przełęcz Knurowska. To tutaj trzeba być najpóźniej trzy godziny trzydzieści minut od startu. Zmieszczę się? Biegnę i rozważam: skoro pierwszych 10 km pokonałam, biegnąc pod górę, w godzinę i kwadrans, powinnam się zmieścić. Przecież teraz zbiegi. Kolejnych 12 kilometrów.
Biegnę i biegnę, i biegnę.
Ha! Korekta życia: ten niby-zbieg niezłym miejscami podejściem! Kłania się zatem umiejętność czytania mapy. Przyglądając się dokładniej poziomicom, dostrzegłabym zapewne miejscowe ich zagęszczenie, pełzające w poprzek szlaku. Już biegnę ponad godzinę. Kolejne trzydzieści minut mija – a ja ciągle gdzieś tam. Przełęczy nie ma… Wybiegam na drogę asfaltową, po kilkudziesięciu metrach znów w góry. I – ufff – jest. Jest w oddali widziane stanowisko, kubeczki stojące na stoliku – to tak daleko jeszcze, a ja już je dopatruję! Krzątają się ludzie. Nie wiem nawet w którym momencie pod mój nos podany zostaje woreczek z moim numerkiem i 4move’em. Przygotowałam sobie to w Nowym Targu. W biurze zawodów. Tenże napój był w pakiecie startowym.
Dziękuję uprzejmie za pakuneczek. Można go zostawić. Dowiozą do mety. Swoje pragnienia i głody zaspokajam tym, co serwuje punkt. Na początek woda. Woda! W miarę spokojnie i tylko pewnie mnie się wydaje, że nie łapczywie, wypijam ‘tylko’ trzy, czy i nawet cztery kubeczki wody. Zjadam – wydaje mi się spokojnie – połówkę banana. Jeszcze dwie cząsteczki soczystej, słodziutkiej pomarańczy. Mniam! O tak! Tego trzeba. I jeszcze krówki. Pychotka. Te kruche. Twarde. Ale dają się gryźć. Moje moce żuwaczkowania ograniczone uszkodzonym dwa poniedziałki temu zębem. Na podobnym jedzonku: połasiłam się na krówkę. I na niej złamałam ząb. Teraz czekam na powrót z urlopu mojej zębolożki. Jeszcze jeden połówek banana. Jeszcze pół kubka coli. I dwa kubki wody. I ze trzy krówki.
Przesympatyczna pani obsługująca nas, biegających, pozwala zabrać jeszcze na drogę co kto chce.
Obsługa jest bardziej niż wzorowa
Pani aż mnie wzrusza swoją uczynnością. Ten malutki obrazeczek: podbiega następny biegacz, wyciąga bidonik na wodę z pasa biodrowego. Ona bierze go z jego rąk ‘Pij. Ja tobie to uzupełnię.’ Chłopak aplikuje sobie zatem wodę, coś przegryza. Pani zaś sprawnie nalewa z wielkiej pięciolitrowej butli do tego malutkiego bidonika wodę. Wkłada go do pasa biegacza, wyciąga następny, uzupełnia, wkłada. DZIĘKUJEMY PANI!!!
Szykuję się do dalszego biegu-marszu. Dopytuję, jaki limit na osiągnięcie celu. Tutaj stawiłam się 35 minut przed granicznym czasem. Od Lubania biegłam ponad godzinę i czterdzieści minut. Tyle czasu? Czy rzeczywiście tutaj 22.kilometr? Czy Lubań naprawdę był 10.kilometrem? Pod górę dobiegłam ponad 30 minut szybciej, niż z góry?
Nie wiem. Wolna jestem, to fakt. I teraz istotna dla mnie wiadomość: nie ma już limitu! Teraz trzeba tylko dobiec do celu! Jeszcze z sześć kilometrów pod górę: Kiczora. Patrząc stąd, z Przełęczy, to około 440 m przewyższenia. Kawałeczek dalej Turbacz, kolejnych 50m w górę. Jesteśmy na poziomie 835 m. n.p.m., przede mną, przed nami, biegaczami, wspinaczka na 1269 i 1315 m. n.p.m.
Damy radę? Damy radę!
Po takim posiłku! Chwytam banan i ruszam. Zmarudziłam na postoju około kwadrans. Albo dziesięć minut? Świadomie. Specjalnie. By móc dobiec do końca. Do samego celu.
Obecna moja taktyka: przez najbliższych 20-30 minut idę. Nie biegnę. Po takim posiłku? Nie chcę kolki. Idę! Szybko, najszybciej jak potrafię – ale idę! Nie biegnę. Warunki też wymuszają to na mnie: wzniesienia. Do góry. Na zbiegu, po długim kwadransie od przełęczy nogi same zapomniawszy o taktyce, niosą biegiem. Znowu podejście w górę. I w górę. I www góóóóóóórrrrrręęęęęę. Uffffff. Zadyszka. Ale do przodu. Nie przystawać.
Godzina i trzydzieści minut od wyruszenia z Przełęczy naprawdę szybko mijają. Jestem na Turbaczu! Jest znowu punkt z wodą, batonikami. Chwila wytchnienia. Nie długa. ‘Jak teraz? Zielonym?’ – dopytuję panów przy stanowisku. ‘Zielonym, żółtym, niebieskim’ – mówi jeden z panów. ‘Dalej, jak znakowania maratonu’ .
Dobrze, że dopytałam! ‘Ucząc’ się trasy, zapamiętałam jedynie kolor czerwony i zielony. No – teraz trzeba włączyć myślenie i spostrzegawczość. Byłoby przykro zgubiwszy trasę na ostatnim odcinku.
Bieg. Teraz bieg. Panowie zwrócili uwagę: długo zbieg, tuż przed metą podbieg. Dość znaczny.
Ok. przyjęłam do wiadomości. Zakodowałam.
Biegam. I wyprzedzam
Na zbiegach. Tych mocnych, trochę niebezpiecznych. Kamienistych. Kurzących piachem. Ciągnących miejscami jak wąwóz. Zalanych radosnym słońcem. Jak ono pięknie grzeje. Nie jest zbyt upalnie, choć biegnąc, siłą rzeczy – się znaczy: biegu – jest cieplej.
Sympatyczni turyści ustępują miejsca. Dopingują. Pozdrawiają.
Mocne skręty szlaku biegowego wyraźnie oznaczone ‘biało-żarówiastymi’ tabliczkami. Pomarańczowy transparenty napis na białej tabliczce jednoznacznie wskazuje, dokąd dalej. W jednym miejscu, gdzie rozwidlenie na trzy trasy, myli mnie rozciągnięta taśma biało-czerwona. Na chwilę zbaczam, by szybko zawrócić. Ta taśma, na wysokości niemal 2m w poprzek ścieżki – to właśnie wskazówka ‘Tutaj biegnij! Tędy trasa!’
Ten manewr powoduje, że znowu wymijam biegaczy, którzy już byli przeze mnie wyprzedzani czas jakiś temu.
Z kamienistej trasy, zielnością okolonej, zasłanianej zwisającymi liśćmi gałęzi drzew porastających zbocza szlaku, wybiegamy nagle na asfalt. Rety! Jakiż to inny świat biegu. Ciężko mi. Ołów w nogach! Kilkadziesiąt, czy kilkaset metrów męczy niemiłosierni. Pamiętam o zapowiadanym podbiegu. Jeszcze go nie było.
Nie, nie umiem. Nie biegnę. Przechodzę w marsz. Szybki, żwawy – o ile można mówić na trzydziestym dziewiątym kilometrze o żwawości – ale marsz. Nie bieg. O! Są: pomarańczowe strzałki z asfaltu kierują w lewo, w kamienie, w góry. Jest podejście. Wdrapuję się po gliniasto-kamiennej dróżce. U podnóża podejścia tabliczka ‘400m’. Trzy-cztery minuty do celu? – liczę sobie. Przede mną biegacz z kijami. Niemal się słania. ‘Pomóc?’ – dopytuję. Odmawia, uśmiecha się, dziękuje. Da radę. Ok. Przyspieszam zatem. Następna tabliczka ‘300m ’ – i tak co 100m kolejne.
Naprzeciw mnie idzie trzech panów. Numery startowe na koszulkach. Butelki wody w rękach. Oni już po! Zza zakrętu znów następny człowiek: ‘jeszcze sto metrów pod górę i już w dół!’ – woła do mnie. Jeszcze! Ciężko wspinać się. Do przodu! Przyspiesz odrobinkę! Wołam do siebie myślami.
Słyszę szum rozmów. Gdzieś ktoś coś przez mikrofon mówi, czy może muzyka gra? WIDZĘ cel. Biegnę jeszcze szybciej, choć trudno wykrzesać siły. JESTEM!!! Zatrzymuję stoper. Młodzieniec, może dziesięcioletni, wręcza drewnianą tabliczkę-pamiątkę-medal. ‘Gratulujemy ukończenia dziewiątego Maratonu Gorce’ – albo jakoś tak, wita. Butelka wody.
I Długa Polana. Usłana dawno już przybyłymi biegaczami. Jestem zapewne jedną z ostatnich. Na zegarku 5 godzin, 11 minut i jeszcze 34 sekundy. Ech- długo! Za długo.
Ale przebiegłam i przeszłam. 40 kilometrów.
Idę na bok, pod krzewy. Rozkoszuję się aurą, miejscem, wyczynem. Obserwuję ludzi. Niebo, chmury. Oswajam się z miejscem.
Hm… Byłam, posmakowałam, ukończyłam.
Ech. Góry! Moje góry!!!
Autorka: Klaudia Radziwończyk
Leave a Comment