Dalej, w stronę marzeń …

Michał: dedykuję cały mój wysiłek śp. bratu Jakubowi. Pamięć o nim pozwoliła mi wykrzesać z siebie dodatkowe pokłady motywacji zarówno w przygotowaniach, jak i w samym biegu.

Woda

– Stachu, skończyła mi się woda. Niedobrze, myślę. Minęliśmy Ciemniak, a do Kasprowego jeszcze spory kawał. Tam można coś dokupić. Jest zdecydowanie cieplej, niż jeszcze dwie, trzy godziny temu. Słońce przyspiesza utratę płynów.
– Spokojnie. Jeszcze trochę jest w camelbaku. Powiem ci, co zrobić. Mija 15 minut. Czas na kolejne „tankowanie”. Podpowiadam Miszy, aby pochylił tyłów. Pod wpływem grawitacji woda spłynie w dół rurki i coś jeszcze można „wycisnąć” z bukłaka. Udaje się. Niestety, po kolejnym kwadransie do ust przedostaje się tylko łyk wody. Naprawdę się skończyła. Na szczęście ja jeszcze trochę zachowałem. Bez wahania oddaję ją koledze – regularnie co 15 minut zasysa pięć łyków (ja ograniczam się do jednego, w końcu w ogóle rezygnuję). Na jakiś czas to wystarcza. W końcu i tu dźwięk pęcherzyków powietrza w przewodzie zwiastuje koniec. Przypatruję się Michałowi.
– Masz zawroty głowy?
– Tak.
– Czujesz rozpaloną głowę?
– Tak. Widzę, że trochę chwieje się przy stawianiu kroków. Lekkie objawy deterioracji. Bez wody może być kiepsko.
– Dasz radę dojść do Kasprowego?
– Dam radę.
– Jesteś pewien? Kiwa głową.

Widzę cierpienie na jego twarzy. Mimo to wciąż idzie. Zachęcam go do lekkiego truchtu. To powoduje zmianę napięcia na czworogłowych uda. Wbrew pozorom ułatwia to dalszy ruch. To taki swoisty masaż dla obolałych tkanek. Udaje się. Trochę podbiegamy. Zaczynam rozpytywać napotkanych turystów, czy mają nadwyżkę wody. Bezskutecznie. W końcu po długim czasie bingo! Częstują Michała colą. Wypija pięć łyków. Bardzo dziękujemy. Trochę wlewa to otuchy w serce Miszy. Lekko się ożywia. Widząc poprawę, proponuję, iż przyspieszę i w stacji kolejki na Kasprowym kupię butelkę coli. Już wiem, że Michał dotrze do szczytu. Od niego do Liliowego tylko rzut beretem. Realizacja projektu urzeczywistnia się…

11 tygodni wcześniej (13 maja) – narodziny projektu

– Cześć, Misza.
– Cześć, Stachu.
– Na spacerze z córą? Pytam. Potakuje. Piękna królewna z zaciekawieniem podnosi główkę. Ach, te dzieci. Nadzieja naszego życia, naszej przyszłości.

Właśnie przymierzam się do zrobienia dziesięciu rytmów czterystumetrowych. Spotkanie z kolegą zawsze jest miłe. Rozmawiamy. Lekko truchtam, rozgrzewając się.
– Stachu, może mi podpowiesz, doradzisz. Co zabrać, jak się przygotować. Myślę o grani Tatr Zachodnich. Całej. Od Huciańskiej Przełęczy po Liliowe. W Internecie jest na ten temat artykuł – „Podniebny maraton”. Marzy mi się zmieszczenie w 24 godzinach.
– Misza, kiedy robimy? Zaniemówił. Nie takiego obrotu sprawy się spodziewał. Moja deklaracja całkowicie go zaskoczyła. Chwilę jeszcze rozmawiamy. Od razu mówię, że trzeba to zrobić na „sposób biegowy”. Gdzie się da, biec, gdzie nie można ze względu na teren – iść żwawo. Do tego jest potrzebne silne całe ciało i treningi tlenowe w górach. Umawiamy się na wspólne bieganie za trzy tygodnie (wcześniej nie mogę – za tydzień biegnę w zawodach w Skotnikach, za dwa w ultramaratonie „Jaga-Kora”). W Lasku Wolskim. Pętla z Grand Prix Krakowa z edycji zimowej. 11,6 km i prawie 500 m wzniosu. Na pierwszy raz wystarczy.

Przygotowania – wspólne treningi

3 czerwca. Ostatnie kilkaset metrów pętli. Michał przechodzi do chodu. Nie wytrzymał końcówki biegu. Ok. – nie ma problemu. Zwalniam. Zachęcam go do wysiłku. Kończymy okrążenie. Jest twardy, choć wysiłek widać na czerwonej z wysiłku twarzy. Na dzisiaj wystarczy. Mówię mu, że dzisiaj było dobrze, ale przed nim jeszcze sporo pracy. Zgadza się. Ustalamy plan na najbliższy czas.

Zbiegamy jeszcze do samochodu. To łącznie jakieś 12 km. Ja wracam na górę i biegnę do domu. Przyspieszam. Góra – dół. Jak to w Lasku Wolskim. Potem teren już czysto krosowy – tereny Zakrzówka. Wychodzi 25 km. Jeszcze tylko trening siłowy…

17 czerwca. Tatry. Wyjazd z Krakowa o 4.00 rano. Celem jest „Międzymiastowa” na wschodniej ścianie Mnicha. Z parkingu Palenicy Białczańskiej idzie nam się wyśmienicie pomimo ciężkich plecaków wypełnionych sprzętem wspinaczkowym. Szybko docieramy do Morskiego Oka, a potem pod ścianę. Wbijamy się w drogę. Robię pierwszy wyciąg. Piękne wspinanie. Wszystko na własnej asekuracji. Zakładam stanowisko i ściągam do siebie Miszę. Niestety, z zachmurzonego od rana nieba zaczyna padać. A miało, wg prognoz, dopiero o 11. Cholera! Musimy się zwijać. Wspinanie po mokrych płytach jest nieprzyjemne i niebezpieczne. Szkoda. Dość szybko jesteśmy w Moku, potem zaczynamy zbiegać do parkingu. Ciężkie plecaki jakoś nie przeszkadzają. Jesteśmy uśmiechnięci. Tylko dlaczego wszyscy się tak na nas gapią:)?

Dzień później – 18 czerwca. Dzisiaj wybraliśmy się z rana na kros. 21 km. Widać, że od ostatniego razu Misza zrobił spory postęp. A mógłby być zmęczony po wczorajszym pobycie w Tatrach. Cały czas biegnie tuż za mną. Wytrzymuje całość, skubany! Jestem pełen podziwu. Gratuluję mu. Dzisiejszy bieg po Wierzchowinie napełnia mnie otuchą. Jeśli nadal będzie robił takie postępy, realizacja projektu może się udać. Namawiam go jeszcze do zintensyfikowania treningu siłowego, zwłaszcza nóg i korpusu. Nie może zapominać o brzuchu. Zgadza się ze mną. Cieszy mnie to.

1 lipca. Wybieramy się w trzech (jedzie z nami mój przyjaciel Zdzichu) na Rysy. Bieg zaczynamy z Palenicy Białczańskiej. Od początku mamy za towarzysza drobny deszcz, który z biegiem czasu narasta. Tempo nie za mocne. Po dwóch godzinach i czterdziestu pięciu minutach meldujemy się na szczycie.

Czas nie za rewelacyjny, ale i pogoda coraz groźniejsza, a podłoże śliskie. Pada już na całego, temperatura w okolicach 1 – 2 stopni. Momentalnie zaczynamy odwrót. Grzędą płyną strumyki, stopniowo przeradzające się z małe górskie potoki. Góry pokazują swoje oblicze. Jest coraz trudniej i groźniej. Wychładza nas stopniowo. Mamy niesamowicie zmarznięte ręce. Jesteśmy tylko w krótkich koszulkach z rękawkami na przedramionach. Do tego minimalistyczne kurtki biegowe. Całość dopełniają krótkie spodenki i czapki na głowach.

Po drodze spotykamy jeszcze kilka osób, które pomimo tego próbują przeć do góry. Nie ma to sensu. Zaczyna być niebezpiecznie. Obserwuję Zdzicha. Boję się, czy sobie poradzi w tych warunkach. Niepotrzebnie. Sprawnie i szybko przemieszcza się na dół. Na Michała nie zwracam zbyt dużej uwagi – jest taternikiem, wspina się świetnie. Poradzi sobie (pewnie to samo myśli o mnie). Nareszcie jesteśmy na Buli. Trochę się uspokajam. Odtąd powinno być łatwiej. Widzę pod sobą idącego powoli do góry turystę. Chwila nieuwagi…i lecę głową w dół. Rozkładam ręce i nogi. Próbuję hamować całym ciałem. Niestety, ponownie mnie obraca. Znów koziołkuję. Jestem wściekły! Jak mogło mnie się to przydarzyć?! Wspinaczowi! Widać, góry o tym nie wiedzą:). Cholera! Nareszcie udaje mi się wyhamować pęd. Ląduję tuż koło starszego pana. Jest przerażony. Zapewniam go, że nic się nie stało i od razu biegnę dalej. Boli. Czuję obie dłonie, prawe kolano, żebra. Sporo błota na kurtce. Zaczepiłem czubkiem lewego buta o kępę trawy. To wystarczyło, aby stracić równowagę na grząskim podłożu. Dobiegają do mnie koledzy. Pytają, czy wszystko w porządku. Podobno nieźle przeleciałem w powietrzu. Wyglądało przerażająco. Mówię, że spoko. Zagryzam przy tym wargi. Przecież nie mogę dać poznać… Ech, co to da. I tak trzeba w dół. Trochę tylko kurtki żal. Dziura.

Zdzichu już w okolicach Czarnego Stawu traci równowagę i całym d… wali o podłoże. Trochę w tym wszystkim radochy:). Misza z kolei przyznaje się, że wyżej też się wywrócił. Wszyscy zatem zaliczyliśmy upadki. Dzień pełen wrażeń.

W Morskim Oku już pojawiają się większe grupy turystów. Tu pogoda znośniejsza, tylko tam w górze małe szaleństwo aury. Wbrew logice i bólowi biegnę, coraz bardziej przyspieszając. Misza zostaje trochę w tyle, ale ciągle jest za nami w rozsądnej odległości. Jestem dla niego pełen podziwu. Z tygodnia na tydzień robi kosmiczny postęp. W dobrym czasie meldujemy się z powrotem przy aucie i szybko zmierzamy do Krakowa.

Za tydzień znów jestem w Tatrach ze Zdzichem, ale to już zupełnie inna historia.

Te kilka wspólnych treningów zbliżyły nas do siebie – dały możliwość bliższego poznania, przegadania strategii, sprawdzenia sprzętu, nadgonienia zaległości. Z przyjemnością obserwowałem, jak Michał przekształca się w górskiego biegacza.

Organizacja i logistyka

Maciek nas ratuje. Zgadza się pojechać z nami, przenocować na przełęczy i rano zjechać samochodem na stronę polską, a następnie wyjść z wodą i jedzeniem na grań już za Wołowcem. Wspaniale. Dawno się nie widzieliśmy, dlatego tym bardziej ucieszyliśmy się ze wspólnego wypadu.

Wyjeżdżamy z Krakowa moim samochodem o 18.15. Korek na zakopiance. Jedziemy do Chochołowa, przekraczamy granicę i kierujemy się na Zuberec przez Witanową i Orawice, skąd tylko kawałek na Huciańską Przełęcz. Nie spieszymy się. Czas szybko mija w przyjacielskiej pogawędce. Na miejscu jesteśmy ok. 22. Lustrujemy teren – tu nie za bardzo da się rozłożyć namiot, a i samochód postawić na noc niebezpiecznie. Grozi to odholowaniem. Zjeżdżamy kawałek w stronę Zuberca. Jest miejsce. Parkujemy. Udaje się również znaleźć trochę równego terenu pod namiot. Stary, dobry marabut. Dwójka. Musi wystarczyć dla trzech, a z Maćka to kawał chłopa. Szybko go rozkładamy, a następnie pakujemy plecaki na jutrzejsze wyjście. Postawiliśmy na lekkość. Mimo to w momencie startu i tak ważą po 7,5 kg. Niemało. Rozkładamy śpiwory i karimaty. Pogawędki, wspomnienia. Jedno piwko nie zaszkodzi przy takiej okazji:).

Noc upływa na ciągłym wierceniu się – a to przejeżdżający w pobliżu samochód, a to zmiana pozycji ciała, a to kotłujące się w głowie myśli…

Dźwięk budzika w komórce stawia nas momentalnie na nogi. Jest trzecia. Zwijamy sprawnie namiot i już jesteśmy przy samochodzie. Krótka, poranna toaleta. Śniadanie zjedzone pomiędzy ubieraniem się, a pakowaniem rzeczy do bagażnika. Po pół litra ciepłej yerby z termosu (Michałowi  chyba nie smakuje), tyle samo oshee. Do tego ja zjadam banana i resztki kaszy z sosem. Michał zaś zasuwa owsiankę, banana i gruszkę. Każdy ma  swoje upodobania. Maciek z kolei o tej godzinie nie je. No, cóż…

W boju

3:47 – Przełęcz Huciańska (Hutianské sedlo 905 m). Startujemy. Ahoj, przygodo! Naszym celem jest pokonanie grani Tatr Zachodnich. Całej grani. Od Huciańskiej Przełęczy na Słowacji (rozdzielającej masywy Tatr i Pogórza Skoruszyńskiego, a dokładnie jego części zwanej Pogórzem Orawskim) po Liliowe leżące za Kasprowym Wierchem. Chcemy to zrobić w kilkanaście godzin. Kawałeczek jest. Grubo ponad 40 km i 5 000 m wzniosu. Ile wyjdzie ostatecznie – zobaczymy. Trasa logiczna, piękna widokowo, wymagająca jak zwykle w górach odrobiny szczęścia.

Gesty mrok rozświetlają nasz czołówki. Niezawodne produkty Petzla – myo xp oraz tikka. Nowe baterie dają jasne światło. Najbliższy cel to Siwy Wierch (Sivý vrch 1805 m). Podchodzi się na niego poprzez szczyt Białej Skały (Biela Skala 1378 m). Noga podaje. Staramy się utrzymywać tempo dające możliwość rozmowy. Kijki biegowe (ja używam modelu Quecha diosaz 800, Misza innych) przydają się na podejściu. Cały czas jest pod górę. Najpierw las, potem pojawia się kosodrzewina. Niestety, jest też sporo miejsc, gdzie można przemoczyć buty. I tak też się szybko dzieje. Już do końca przemieszczamy się w mokrych, a potem wilgotnych butach.

Czas na picie. Pociągamy co 15 minut z camelbaka. Na razie po 3 łyki. Woda z dużą ilością minerałów. Co godzinę planujemy zjeść –  na zmianę żel (firmy Aptonia – Decathlon), baton (różne rodzaje – Biedronka), żurawina, orzechy czy też bułka (wzięliśmy po jednej dla „przełamania smaku”). W sumie po 14 porcji. Wystarczy. Do tego co cztery godziny sole mineralne hydrosalt. Na nogach mam buty speedcrossy, długie, obcisłe leginsy (Rogelli) i skarpety kompresyjne (Royal Bay). Góra z kolei to krótka koszulka (RMD) uzupełniona rękawkami z Quechua. To wszystko. Reszta w plecaku (Quechua – extend 0-12). Jak widać – sprzęt raczej „markowy”:). Michał ma podobne wyposażenie co do zasady.

Na chwilę gubimy szlak. Jest źle oznaczony jak na taki dość trudny, skalny odcinek. Tracimy trzy – cztery minuty. Musimy być czujni. Mgła wciąż się utrzymuje, choć już można wyłączyć czołówki.

Przed nami Siwy Wierch (Sivý vrch 1805 m). To pierwszy duży szczyt w grani. Pojawiają się skały i łańcuchy. Meldujemy się na nim po 1 h i 26 minutach w dobrej formie. Nie za szybko, nie za wolno. Ważne, aby szanować siły.

Obieramy kierunek na przełęcz Palenicę Jałowiecką (sedlo pod Palenica 1573 m). Trochę kruchego terenu i kosówek. Zejście jest raczej strome. Z przełęczy główną granią łagodnie podchodzimy na Brestową (Brestová 1934 m). Podejście dość długie. Tempo nadal niezłe. Na szlaku nie ma nikogo. Może za wcześnie? Mgła nie chce zniknąć. Oziębiło się wyraźnie, a może po prostu weszliśmy na otwartą przestrzeń. Tak czy inaczej wyciągamy power stretche (ja używam firmy Lafuma), rękawiczki (Quechua) i lekkie czapeczki (z „Rzeźnika”). Teraz czujemy sporą poprawę komfortu cieplnego. Dłonie nie marzną – można bardziej skupić się na drodze.

Przed nami Salatyn (Salatín 2048 m). Pierwszy szczyt powyżej 2000 m. Zbiegamy z niego na Banikowską Przełęcz (Baníkovské sedlo 2040 m), by wspiąć się z niej na Banówkę (Baníkov 2178 m). Podłoże jest dość niestabilne – pod nogami dużo osuwających się kamieni. Meldujemy się tu z czasem 2 h 40 minut.

Nagle czuję ból w prawym kolanie. Cholera! Nie teraz! Nie podczas tej próby! Nie zatrzymuję się, staram się tylko odciążyć nogę. Zmianę techniki biegu zauważa Michał, pytając, czy coś mnie boli. Zaprzeczam, a dla zamaskowania problemu uśmiecham się. Uwierzył? Chyba tak, bo już się nie dopytuję. Nie mogę mówić mu o problemie. Tak bardzo marzył o tym przejściu, o pokonaniu całej grani Tatr Zachodnich w jednym ciągu. Tyle pracy włożył w przygotowania. Byłoby okrutne, gdyby moja niedyspozycja przekreśliła to wszystko. Liczę, że rozchodzę, rozbiegam problem. Tak też się dzieje. Do czasu.

Za Banówką zaczyna się najtrudniejsza część drogi, ciągnąca się niemal do Wołowca (Volovec 2064 m). Na tym odcinku pełno kluczenia na grani i zejść eksponowanymi odcinkami po łańcuchach. Łatwe ścieżki przeplatają się ze stromymi fragmentami ścian, rys, kominków. To taka  „Orla Perć Tatr Zachodnich”. Przed nami widać już dość surowe, groźnie wyglądające  granie Rohaczy. Najpierw Rochacz Płaczliwy (Plačlivý Roháč 2125 m). Jest on wyższy od Rohacza Ostrego (Ostrý Roháč 2088 m), ale ma nieco  łagodniejsze kształty. Nie ma takiej ekspozycji, ale za to krótkie, treściwe odcinki. W pogodny dzień to doskonały punkt widokowy. Od szczytu Rohacza Płaczliwego w kierunku zachodnim ciągnie się skalista grań o długości prawie 1 km.

W niektórych miejscach szlak turystyczny prowadzi granią, ponad przepaścistą ścianą północną, odcinki te można jednak ominąć ścieżką prowadzącą łagodniejszym południowym zboczem. Najbardziej eksponowany jest odcinek Rohackiego Konia. To powietrzna „wędrówka w chmurach”. Przepaści z obu stron.

Kijki nie pomagają. Najlepiej byłoby schować je do plecaka, ale cóż zrobić, skoro nie są są składane? Zaczynamy schodzić w końcu w stronę Jamnickiej Przełęczy (Jamnícke sedlo 1908 m).

Na tym  fragmencie jest duża ilość kominków, półek, ginącej co rusz ścieżki. Nagle orientujemy się, że minęliśmy bokiem szczyt. Zawracamy. To tylko moment. Czujemy się z tym lepiej. Oglądamy się za siebie. Rohacz Ostry wygląda z tej strony imponująco! Pionowa ściana. A tak sprawnie i szybko zeszliśmy z niego.

Podchodzimy na Wołowiec. Kolano znów się odzywa. Tym razem to bardzo ostry, gwałtowny, przejmujący ból! Niedobrze. Może znów przejdzie jak poprzednim razem? Tak też się dzieje po kilkuset metrach. Oddycham z ulgą. Ponownie nie daję nic poznać po sobie. Co to da, że Michał będzie się martwił? Czy to coś zmieni? Chłop ma swoje problemy. To wszystko efekt upadku podczas wypadu na Rysy. Mocno wtedy obiłem prawe kolano.

Na podejściu pojawiają się turyści. O ile dotychczas spotykaliśmy pojedyncze osoby, to teraz są to małe grupki. W przeważającej części Polacy.

10:20 – Wołowiec (Volovec 2064 m). To jeden z najwyższych szczytów polskiej części Tatr Zachodnich, który wznosi się nad dolinami: Chochołowską, Rohacką i Jamnicką. Granica Polski. Pojawiamy się tu po 6 godzinach i 33 minutach.

Patrzę na Michała. Chyba widzę pierwsze objawy zmęczenia. Wszak za nami już prawie połowa dystansu. Zatrzymujemy się na chwilę. Dzwonimy do Maćka z informacją, gdzie jesteśmy. Ma do nas wyjść i przynieść wodę. Ja dodatkowo zapakowałem mu koszulkę na zmianę. Za punkt spotkania wyznaczyliśmy sobie Siwy Zwornik (Sivá veža 1965 m) za Starorobociańskim Wierchem (Vysoký vrch 2176 m). Są jednak problemy z zasięgiem. Wysyłamy esemes.

Za Wołowcem trudności technicznych jest już zdecydowanie mniej, ale i sił nie będzie przybywało. Schodzimy na Dziurawą Przełęcz (Deravá 1836 m) i zaczynamy podejście trawersem po słowackiej stronie pod Łopatę (Lopata 1957 m), a następnie zygzakami na Jarząbczy Wierch (Hrubý vrch 2137 m). Za nim zejście na przełęcz i już zasuwamy pod Kończysty Wierch (Končistá 2002 m). Następnie Starorobociańska Przełęcz (Račkovo sedlo 1975 m) i Starorobociański Wierch (Vysoký vrch 2176 m). Schodzimy na Siwy Zwornik (Sivá veža 1965 m). Jest 12:32. Maćka nie ma. Michał telefonuje. Trwa to chwilę. Jest w końcu zasięg. Maciek…podchodzi pod Kończysty Wierch. Hmmm… Chyba coś nie tak. Chwila zastanowienia. Nie będziemy czekać. Musi nam wystarczyć do końca tyle wody, ile mamy z sobą, a wzięliśmy po 5 l (2 l w camelbaku oraz 2 x po 1,5 l w butelkach). Trzeba oszczędzać. Idziemy. Przed nami Błyszcz (Blyšť 2159 m) lśniący w słońcu kamieniami, dający piękne refleksy świetlne. Wznosi się ponad dolinami: Pyszniańską, Kamienistą i Gaborową.

Dostrzegam spore problemy u Michała. Wyraźnie utrudzenie bierze górę. Pytam go chyba pierwszy raz, czy da radę. Kiwa głową. Nagle zgłasza „awarię” – skurcze łydek. Cholera! Tego jeszcze brakowało! Na szczęście jesteśmy na podejściu. Podpowiadam mu, aby stawiał całe stopy na podłożu. To spowoduje rozciągnięcie mięśni podudzia. Stosuje się do rady. Powoli problem zanika. Uff!

Ja się czuję bardzo dobrze, choć jakoś zrobiło się dość ciepło, a podejście wcale nie takie łatwe. Na szczycie właściwie nie zatrzymuję się, ale truchtam dalej przed siebie. Odwracam się i w końcu dostrzegam wyłaniającego się Miszę. Woła do mnie? Tak. Coś krzyczy. Zawracam.
– Stachu, ten szlak idzie na Bystrą (Bystrá 2248 m), a my musimy na Pyszniańską Przełęcz (Pyšné sedlo 1788 m). O, tam. Wskazuje ręką. Faktycznie, Michał ma rację. Nie zauważyłem, że szlak czerwony odbija w lewo. Schodzimy ukosem w stronę przełęczy. Misza, dzięki za przytomność umysłu. Może nie jest tak źle, skoro ciągle jest czujny. Ja chyba mam za dużo sił i czuje się zbyt pewny siebie. Dostałem nauczkę.

13:15 – Pyszniańska Przełęcz (Pyšné sedlo 1788 m). Zatrzymujemy się chwilę. Jest po godzinie 13.00. Kilku turystów wokół. Tu kończy się czerwony szlak i zaczyna odcinek bez szlaku. Wkraczamy zdecydowanie na dość wyraźną ścieżkę wyprowadzającą na Kamienistą (Veľká Kamenistá 2126 m). Grozi to surową „pokutą” ze strony straży parku w sytuacji „nakrycia”. Cóż, bierzemy to pod uwagę i ryzykujemy. Wysoko pod szczytem widać jakieś postaci. Straż? Podejście jest dość mordercze. Pierwszy melduję się na górze i robię porządki w plecaku. Śmieci na dno, żele, batony i orzechy do kieszeni plecaka. Dociera Michał. Jest naprawdę zmęczony. Chwilę odpoczywa. Zjada co nieco. Teraz w dół w stronę Hlińskiej Przełęczy (Hlinské sedlo1907 m), a dalej Smreczyńskiego Wierchu (Smrečinský vrch 2066 m). Ścieżka jest na tyle wyraźna, że nie mamy problemu z jej odnalezieniem. Poza tym trasę wyznaczają graniczne słupki. Cieszy nas to też dlatego, że nie poczynimy żadnych szkód w przyrodzie. Gdybyśmy deptali kwiatostan, to sumienie dawałoby znać o sobie, a tak czujemy się niejako „rozgrzeszeni”. Wszak to teren poza szlakiem.

Biegniemy spokojnie. Niestety, orientujemy się po jakimś czasie, że ścieżka omija  główny wierzchołek Smreczyńskiego Wierchu. Postanawiamy już nie szukać wejścia na szczyt, nie zawracać. Trochę szkoda. Naszym oczom ukazuje się stado kozic. Na chwilę zatrzymujemy się, podziwiając cuda natury.

W oddali widać poszarpaną, zróżnicowaną grań Stołów. Schodzimy łagodnym stokiem na Smreczyńską Przełęcz (Smrečinské sedlo1799 m), potem wdrapujemy się na Tomanowy Wierch (Poľská Tomanová 1977 m). Następnie długie, trochę skomplikowane zejście wśród gęstej kosówki i jesteśmy na Tomanowej Przełęczy (Tomanovské sedlo 1686 m). Po drodze spotykamy dość mocno obciążonych wypchanymi plecakami Słowaków idących w przeciwną stronę. Tak też można.

Przed nami grań Stołów. Długie, męczące podejście. Pokonanie jej wyprowadzi nas na Ciemniak (Temniak 2096 m) i ponownie znajdziemy się na czerwonym szlaku. Na początku to wręcz istna walka –  przedzieranie się zarośniętą ścieżką przez kosodrzewiny. Michał ma świadomość czekającego nas wysiłku przez najbliższy czas. Trochę jest zdemotywowany, ale dość szybko zbiera się w sobie. Ja prowadzę. Nie jest łatwo. Ścieżka ledwo widoczna, bardzo gęsta kosodrzewina, ogrom podejścia. Pierwszy raz czuję trochę trud projektu, którego realizacji się podjęliśmy. Trawiasty, stromy stok nie chce się skończyć. Potem przechodzi w teren skalny. Znów kluczę, wyszukując przejścia. Michał powoli idzie za mną. Pojawia się przełamanie terenu. Trochę trawersujemy skalnym zboczem. W końcu naszym oczom ukazuje się widok na Ciemniak. Posuwamy się do przodu zarośniętym, wznoszącym się terenem. Za bardzo schodzę w prawo, co w efekcie powoduję, że wychodzimy na szlak tuż za szczytem. Tłumaczymy sobie, że to tylko dodało nam drogi. Trudnej drogi. Oddychamy z ulgą. Jesteśmy w końcu na czerwonym szlaku. Nikt nas nie nakrył. Ten odcinek zajął nam dość dużo czasu, bo aż 3 godziny i 10 minut. To 7,5 km wg pomiaru mojego zegarka.

16:40 – okolice Ciemniaka (Temniak 2096 m). Jesteśmy w końcu na Czerwonych Wierchach (Červené vrchy), składających się z czterech szczytów: Ciemniaka (Temniak 2096 m), Krzesanicy (Kresanica 2122 m), Małołączniaka (Malolúčniak 2096 m), Kopy Kondrackiej (Kondratova kopa  2005 m). Potem zbieg w kierunku Goryczkowej Czuby (Goričkova kopa 1913 m) i Kasprowego Wierchu (Kasprov vrch 1987 m). Na koniec czekają na nas Beskid (2012 m) i końcówka trasy na Liliowej Przełęczy (Ľaliové sedlo 1952 m).

Zmierzamy w stronę Kondrackiej Kopy. Teraz to już swego rodzaju huśtawka – góra-dół, góra-dół. I choć Kasprowy widać w oddali, to droga jest trochę nużąca. Nie za szybko się przybliża…

Jak się później okazuje, dotarcie z tego miejsca do Liliowego zajęło nam aż 2 godziny i 34 minuty.  Problemy z wodą bardzo nas spowolniły…

19:14 – Liliowe (Ľaliové sedlo 2012 m). Czekam na Miszę na Kasprowym Wierchu. Przyspieszyłem trochę na ostatnim odcinku, aby zakupić dla kolegi coca-colę. Ten słodki, bezalkoholowy napój gazowany z kofeiną doda mu sił. Sprawdzam też odjazdy kolejki linowej na dół. Nie ma tłoku – jest szansa na zjazd. Nie mam już sumienia namawiać Michała do zejścia do Kuźnic. I tak kosztowało go to wiele. Bardzo wiele.

Widzę Miszę. Poję go napojem. Dostrzega przełęcz. Nie wiem, czy to zasługa coca-coli, czy świadomość widocznego jak na wyciągnięcie dłoni celu – Michał „dostaje kopa” i nawet popędza mnie, aby jak najszybciej znaleźć się na Liliowym. No, dobra – biegniemy. Widzę radość na twarzy kolegi. W końcu się uśmiecha. Ostatnie kilometry mocno nadwyrężyły jego siły. Wspaniale! Dobiegamy do granicy z Tatrami Wysokimi. Jesteśmy u celu!

Endorfiny i radość zalewają nas w jednej chwili. Projekt marzeń zrealizowany. Padamy sobie w objęcia i wzajemnie dziękujemy. W ferworze zapominamy zrobić sobie wspólne zdjęcia. Zawracamy. Uwieczniamy jakże ważne dla nas wydarzenie.

Cieszymy się jak małe dzieci. Jeszcze tylko powrót do stacji kolejki.

Epizod

Zjeżdżamy wagonikiem kolejki w stronę Kuźnic. Dopiero teraz przyznaję się Michałowi do problemu, jaki miałem z kolanem. Tłumaczę, że dzielenie się nim na trasie nic by nie dało, a mogłoby tylko podciąć mu skrzydła. Rozumie. Może i jest wdzięczny?

Podziękowania

Michał. Bez Ciebie nie byłoby tego projektu. Ty go wymyśliłeś i zaakceptowałeś mnie jako partnera. Przez 11 tygodni ciężko trenowałeś, aby sprostać trudom trasy. Udało się! Na szlaku ani razu nie miałeś wątpliwości, choć kosztowało Cię to bardzo dużo. Cierpiałeś. Jestem pełen uznania i szacunku dla Twojego wysiłku, wytrwałości, cierpliwości, znoszenia niedogodności, ogromu wiary w to, co robiliśmy. Dziękuję Ci za wspólnie przebytą drogę.

Maciek. Jak bardzo się ucieszyliśmy, że pojechałeś z nami, to tylko Ty sam wiesz. Bardzo pomogłeś nam, organizując transport, w trudnej chwili zagrzewając do walki. Maćku, przyjacielu – dziękuję.

Grupa przyjaciół. Zawsze we mnie wierzycie. Dopingujecie na trasie, dopytujecie o szczegóły, doceniacie walkę. Dziękuję Wam z serca.

Refleksja

W świadomości zdecydowanej większości turystów Tatry zaczynają się po polskiej stronie na Wołowcu. Kompletnie zapominają o słowackiej części. Pięknej, mało uczęszczanej. Huciańska Przełęcz nie kojarzy się z niczym, gdy tymczasem to tam jest początek całej grani Tatr Zachodnich. Tak naprawdę na Niżniej Huciańskiej Przełęczy, znajdującej się kilometr dalej w kierunku północno-zachodnim. Szlak czerwony ma jednak swój start u wejścia do Parku Narodowego na Wyżniej Huciańskiej Przełęczy.

Trasa jest przeznaczona tylko dla tych, którzy swobodnie poruszając się w trudnym terenie.  W znakomitej większości prowadzi oznakowanym czerwonym szlakiem. Niestety, po słowackiej stronie jest on o wiele gorzej wytyczony niż po polskiej. Trzeba być czujnym, aby go nie zgubić. Suma przewyższeń (5 165 m wzniosu i 4 130 m zejść) oraz dystans (46 560 m) wymaga bardzo dobrego przygotowania kondycyjnego i siłowego. Dodatkowo upał i brak wody mogą zdemolować podczas próby.

Osiągnięty wynik (15:27) jest jak najbardziej możliwy do poprawy. Wymaga jednakże jeszcze lepszego przygotowania. Następną razą…:).

Trasa cały czas prowadzi granią. Jest się zatem bardziej narażonym na wszelkie zjawiska atmosferyczne (deszcz, burza, wiatr, ekspozycja słoneczna). Trzeba to uwzględnić w logistyce przejścia.

Żałujemy, że nie weszliśmy na Smreczyński Wierch, trawersując go po zachodniej stronie. Naprawdę nie widzieliśmy ścieżki na sam szczyt. Czyżby już tak bardzo zarosła?

Na trasie trzeba mieć z sobą dowód osobisty (paszport). Rozsądnym jest też wykupienie polisy ubezpieczeniowej rozszerzonej o transport powietrzny.

W podróż najlepiej zabrać kogoś, kto będzie służył za kierowcę – zawiezie na miejsce startu, zabierze samochód na polską stronę, poczeka w Kuźnicach.

Sprzęt

To klucz do sukcesu. Trzeba postawić na lekkość i mieć z sobą dokładnie to, co potrzeba. Żadnych zbędnych akcesoriów. Należy pamiętać, że na grani nie ma możliwości uzupełnienia wody. Jej ilość może być kluczem do sukcesu. Lista poniżej.

1)    Plecak: extend 0-12 (Quechua)
2)    Buty: speedcross 3 (Salomon)
3)    Kurtka: goretex paclite shell (Berghaus)
4)    Leginsy długie: firmy Rogelli (dodatkowo zapasowe krótkie w plecaku – Quechua)
5)    Skarpety kompresyjne: neon (Royal Bay; dodatkowo zapasowe krótkie w plecaku – Nordhorn)
6)    Koszulka krótka: firma RMD (pamiątka z biegu na Kasprowy)
7)    Rękawki:  Quechua
8)    Power stretche: firma Lafuma
9)    Rękawiczki: firma Kalenji
10)    Czapeczka: à la „Rzeźnik”
11)    Kije: diosaz 800 ( Quechua)
12)    Czołówka: myo xp (Petzl)
13)    Folia nrc
14)    Bandaż elastyczny
15)    Podręczna apteczka (plastry, środki przeciwbólowe, igła, środek dezynfekujący)
16)    Mapa Tatr
17)    Telefon komórkowy
18)    Zegarek biegowy: forerunner 310 (Michał: suunto)
19)    Żele: ultra żel 300 (Aptonia) x 5
20)    Batony musli ( à la Biedronka) x 5
21)    Bułka z masłem x 1
22)    Żurawina: 200 g
23)    Orzechy: ( à la Biedronka) 2 x 50 g
24)    Sole mineralne: hydrosalt (firma AleEnergy)
25)    Woda: 4,5 l
26)    Yerba: 0,5 l
27)    Dowód osobisty (biegniemy cały czas granicą państwa)

Kraków, sierpień 2017 r.

Tekst: Stanisław P.
Autor zdjęć: Michał B.
Transport: Maciej W.

Post navigation

Leave a Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Jeśli podoba Ci się ten post, być może spodobają Ci się także te