Znacie takie określenie jak „meszty”?
Moja babcia tak nazywała płócienne tenisówki, w których lataliśmy jakiś milion lat temu. Meszty wizualnie można było nazwać niewyjściowymi (i to przy dużej dozie estetycznego niedorozwoju) ale z braku laku każdy je miał i co najważniejsze używał do biegania (po podwórku), grania w piłę, na wf i wszędzie gdzie trzeba było mieć „obuwie sportowe”.
Meszty były bezbrandowe i kosztowały tyle co nic, a największą trudnością było znaleźć rozmiar (co mamie się zresztą udawało), a później je też zajechać. A każdy starał się z wszystkich sił mając nadzieję, że następna para jaką kupi mama będzie przynajmniej przypominała wchodzące na rynek NIKE. Niestety mama i meszty były nieugięte i to bardzo, bardzo długo.
Co to jest WALSH??
To firma założona w 1961 roku przez Normana nomen omen Walsha, który już 1948 (kiedy miał 16 lat) uszył obuwie dla brytyjskiego teamu olimpijskiego.
Dziś specjalizują się w butach do przełaju, gór i orienteeringu. No i to widać zwłaszcza od spodu.
Nie bez kozery pisałem o mesztach bo analogia pomijając najeżone kolcami podeszwy jest oczywista. Walshe wyglądają lekko mówiąc „minimalistycznie”. No dobra, są brzydkie.
Podobnie jak w „butach sportowych” poprzedniej epoki nie znajdziecie w nich amortyzacji, pianek, gore i właściwie żadnej technologii. W skrócie Elite Racer to kawał gumy z jeża plus kawał szmaty z … nie wiem czego.
A oto ich specyfikacja:
– waga: 252 gramy – w końcu to startówki
– drop (czyli spadek pięta – palce) 8mm
Jeżeli ktoś liczy na więcej to muszę rozczarować. Koniec specyfikacji.
Acha – cena to 299 zł.
Jak to działa?
Na zdjęciu w internecie wyglądają solidniej niż w rzeczywistości. PB RACER to dosłownie kawałek szmatki plus kawałek gumy. Jeżeli kawałeczek gumy w przedniej części liczyć za otok to go mają. Ale dla niektórych (zwłaszcza jak zapomną okularów) nie mają. Tak czy siak jak walniecie w solidny kamień to na pewno to zauważycie.
Ja je kupiłem z zamiarem użycia na Praskiej Setce, ale po pierwszych paru przebieżkach po ok 12-15km w górach okazało się, że i ja czytając „nie ma amortyzacji” nie rozumiem, że but nie ma amortyzacji. Ponieważ Beskidy mają sporo kamieni, a Racery sporo kolców zetknięcie tych dwóch rzeczy działa na stopę mocno …. hmm, pobudzająco.
Podeszwa, porównując do np. La Sportivy Wild Cat 2.0, w której zazwyczaj biegam, nie jest również zbyt szeroka. To naturalnie wpływa na stabilizację.
Na początku stopa latała mi we wszystkie strony i kilkukrotnie mało brakowało do skręcenia kostki. Finał zabawy był taki, że rzuciłem je w kąt i tam czekały.
Praska je ominęła, ale nie pierwszy śnieg bo to właśnie na takie warunki się nastawiałem myśląc o butach z kolcami. Okazja się nadarzała świetna przy wyznaczaniu trasy Zamieci bo i stromo i ślisko i mocno śnieżnie, a na dole bardzo ale to bardzo błotniście.
Po pierwsze znowu się okazało, że to nie buty do jakich przywykłem. Nawet New Balance Minumus zdawał się mocniej opinać stopę niż Racer. Do tego Walshe przez kolce właśnie jest wyższy od Minimusów, więc nie tak szeroko i nie tak stabilnie siedzi na ziemi. Materiał, z którego wykonana jest część górna to po prostu jakiś kawałek poliestru. Nie jest sztywny, nie posiada wzmocnień, pasków ani niczego co mogłoby ten brak sztywności choć trochę nadrabiać. Sznurówki to najzwyklejszy płócienny model, starego typu, szeroki „sznurkowy”. Nie rozwiązuje się ale nasiąka wodą jak szalony.
Skutek takiej konstrukcji jest taki, że biegnąc pod górę buty trzymają bardzo mocno i pewnie. Kolce wgryzają się w błoto, śnieg i dość pewnie trzymają na skałach i mokrych kamieniach. Niestety na lodzie jest nieco gorzej. To nie IceBugi, bo kolce choć wydatne, to jednak są wykonane z gumy i nie wbijają się w zlodowaciałą nawierzchnię. Dodatkowo fakt, że biegnie się na parudziesięciu gumowych kołkach ogranicza powierzchnię styku z lodem, więc jest jazda jak na łyżwach. Podobna sytuacja ma miejsce przy zbiegach z tym, że tu niestabilność buta sprawia, że każdy kamień to ryzyko skręcenia kostki. Z drugiej strony jednak zbiegając po miękkiej nawierzchni – trawie, błocie, śniegu – Walshe to gwarancja pewności.
Zresztą na takie warunki je stworzono.
I tutaj po około 150 km w tych butach opinię miałem już wyrobioną – miałem zamiar używać Elite Racerów tylko na krótkie biegi i tylko na śniegu lub miękkiej nawierzchni. Tak też chciałem je zrecenzować. Okazało się jednak, że na moje ulubione La Sportivy muszę poczekać bo są niedostępne, a inne buty mnie jakoś nie kręciły i siłą rzeczy nadal biegałem w Walshach. Raz krócej, raz dłużej ale to dłużej robiło się coraz dłuższe i po jakim czasie przestałem je zauważać. Zauważyłem je dopiero kiedy któryś ze znajomych zapytał czy ja wciąż używam tych szmaciaków. No wciąż używałem. I tak się jakoś zrobiło, że dalej w nich latam i już mi nie przeszkadzają, nie potykam się, stopa mi nie lata w różne strony. I jak tu je oceniać? Nie wiem, bo najdalej były ze mną 25km. Czy to dużo ? Nie wiem – Minimusy tyle nie zaleciały. Jednak Krupicka ze mnie żaden.
Podsumowując na pewno nie są to buty z naszych czasów, przepełnione nowinkami technicznymi, paplaniem o systemach, piankach, rock plateach itp. Podejrzewam, że większość ludzi nawet do nich nie podejdzie ze względu na wygląd właśnie, z tych co spróbują część zniechęci się po dwóch czy trzech przebieżkach kamienistymi szlakami. Jednak ta część, która wytrwa na pewno je polubi. Bo są trwałe, mają świetny bieżnik i nie kosztują dużo. No i sugerują bezkompromisowego, twardego kolesia, co nie patrzy na wygląd tylko śmiga po górach w kawałku gumy i szmaty na nogach.
ZALETY:
– niesamowite trzymanie na miękkim
– cena 299PLN
– (dla niektórych) vintageowy look
WADY:
– słaba stabilizacja przy pierwszym podejściu
– słabe trzymanie na lodzie
– sznurówki z poprzedniej epoki
– (dla niektórych) beznadziejny wygląd.
Autor: Michał – www.ultrarunning.pl
Chora cena.